Strony

wtorek, 11 grudnia 2018

Powieść reality czy sf?

 Obraz może zawierać: tekst

Spis treści 

Część 1            Lot
Część 2            Rzeka magnetyczna
Część 3            W świecie nieśmiertelnych
Część 4            Pytania, pytania…
Część 5            Gdzie są dzieci?
Część 6            Wzdłuż i wszerz Albigoy
Część 7            „Ziemia (zaś) była bezładem i pustkowiem…”
Część 8            Adam i Ewa
Część 9            Ahasfer i Szatan
Część 10          Czternasta dynastia
Część 11          Żydowski faraon
Część 12          Bunt nienarodzonych
Część 13          Albigoya schodzi z Nieba
Część 14          Oda radości


Część 1
Lot

W kabinie dowodzenia/sterowania było ciemno i cicho. Tylko na licznych tablicach/pulpitach spokojnie i równomiernie zapalały się i gasły słabe różnokolorowe światełka przyrządów kontrolnych, jakby odmierzali rytmu jakiejś starej kołysanki/(piosenki do zaśnięcia). Znajdowały się one w półkole pod wielkim elipsoidalnym oknem skierowanym (w przodu) do czarnym bez granicza wszechświata, tam skąd nie dochodziło żadne, nawet najsłabsze światełko. Nie było widać żadnej gwiazdy, żadnej konstelacji. Pełna ciemnia ogarniała statek ze wszystkich stron.
Gwałtownie ciszy przerwano jakimś niezbyt głośnym głosie, który zaczął mówić powoli i wyraźnie:
- Statek dalej niesie się wśród chmury pyłu kosmicznego. Wszystko jest w porządku. Koniec Trzydziestu tysięcy czterysta pięćdziesiątym czwartym nagraniem.
Potem doszło jakieś kliknięcie/pstryknięcie i głos zamilkł. Zapanowała znów cisza. Tylko liczne oczka światełek kontrolnych dalej odmierzały rytmu swojej kołysanki…
Kiedy wśród ciszy pokoju upłynęło kolejne dwadzieścia czterech godzin, ten sam głos pozwiedzał znów:
- Statek dalej niesie się wśród chmury pyłu kosmicznego. Wszystko jest w porządku. Koniec Trzydziestu tysięcy czterysta sześćdziesiątym piątym nagraniem.
Znów kliknięcie/pstryknięcie. Znów cisza. Znów niesłowną kołysanką pobłyskujących światełek.
Tak na każde kolejne dwadzieścia czterech godzin, ten sam opanowany głos robił kolejne nagranie na taśmie dzienniku pokładowego…
Wreszcie po wielu dobach, absolutna ciemność otaczająca statku stopniowo zaczęła się rozpraszać i chmura kosmiczna zaczęła się rozjaśniać i rozświetlać nie tracąc swojej nie przezrocistości. Teraz statek poruszał się jakby wśród ocean świetlistej srebrnej mgły i im więcej czasu upływało tym jaśniejsze robiło się światło srebrzystego oceanu.
W kabinie dowodzenia/sterowania stawało się jaśniej. Wraz z napłynięciem miękkim światłem jakby nastało jakieś podniecenie. Spokojny dotychczas rytm różnokolorowych oczek przyrządów kontrolnych niezauważalnie zmienił się w (zabawnym/radosnym) przyspieszonym pulsowaniem. Jedno za drugie zaczęli się włączać światełek coraz więcej dodatkowych przyrządów kontrolnych które znakowały/odnotowywały wejście statku w nowej strefie, gdzie w nieprzezroczystej na ekranie do wtedy chmury kosmicznej zaczęli przenikać coraz więcej nowe fale elektromagnetyczne z najrozmaitsze częstotliwości i długości.
Nadeszła chwila w której statek wyszedł z chmury kosmicznej. Mocne silne światło wpłynęło do kabiny dowodzenia/sterowania.
Wtedy robot siedzący w jedno z krzeseł przed pultem sterowania podniósł swoją głowie skierował swój elektroniczny wzrok do okna w przód na zadziwiającym krajobrazie który się gwałtownie okazał.
Wszędzie gdzie wzrok sięgał błyszczały niezliczone światła, podobne do kamieni szlachetnych przypadkowo porozrzucane na czarnym welwetu wszechświata. Wielkie i małe, bliskie i dalekie, jakby przesyłali przywitanie przyjacielskie na skrzydłach niezliczonych promieni przelewających się nieustannie w różnych kolorach, tworzące zadziwiające widowisko.
W dolnym prawym narożniku okna, gdzieś tam w nieskończoności było widać ogromną spiralę mgławicy Andromedy, a poczynając od dolnym prawym narożniku okna i przecinając po przekątnej całym czarnym niebie Droga mleczna kusząca wzywał do nieznanych zakątków wszechświata. Dokładnie w centrum okna, poniżej Drogo mlecznej, dokładne przed statku było widać konstelacji Wieloryb.
Czujne oczy robota uważnie obserwowali zachwycającym widoku. Piękno gwiezdnym niebie jednak nie powodowały żadnego zachwytu w jego mózgu elektronicznym. W nim w ogromnej prędkości pracowały wszystkie centra informacyjne i połączenia logiki. Oceniały one nowej sytuacji i odnosili jej do instrukcjach założonych/zaprogramowanych w robota. Oceny te mieli określić jego dalszy sposób postępowania.
Wkrótce on znów zachylił spójrzcie do pultu sterowania, wcisnął jakiś przycisk i przemów znanym już nam głosem:
- Godzina szósta, trzynaście minut, dwadzieścia dwie sekundy, dwudziesty pierwszy lipca, rok dwa tysiące sto sześćdziesiąt piąty. Minutę temu statek wyszedł z chmury kosmicznej. Nasz cel jest dokładnie przed nami. Droga jest otwarta/(bez przeszkód). Kontynuujemy do przodu. Wszystko jest w porządku. Koniec nadzwyczajnego czterdzieści dziewięć tysięcy cztery setnym nagraniem.
Wszystko szło dobrze. Doskonałe przyrządy niezaburzane przez żadnych zewnętrznych wpływów i przeszkód automatycznie utrzymywały wcześnie ustalonej kurs/trasy statku. Ingerencja robota była niepotrzebna. On tylko utrzymywał przyrządów sprawne.
Robot wstał z krzesła i lekkim i elastycznym chodzeniem zbliżył się do lewej części kabiny gdzie wcisnął jakiś przycisk. Na wielkim czarnym ekranie pojawiła się różnokolorowa mapa części gwiezdnego nieba.
Była to mapa nieba gwiezdnego tak jak obserwowana z Ziemi nad kosmodromie o godziny zero, pierwszego stycznia roku dwa tysiące pierwszego, chwila w której statek kosmiczny Tau-1 opuścił platformy startowej i ruszył w swojej trzystu trzydzieściu letniej podróży do konstelacji Kit.
Przed tym, w ciągu pięćdziesięciu lat prze nowo stworzonych radio-teleskopów (teleskopów radiowych) na całej Ziemi odbierano jakieś nieznajome, lecz systematycznie uporządkowane sygnały przychodzące z konstelacjach Centaur, Wieloryb i Erydan.
Po tym jak już badało planet całego układu Słonecznego i jak przekonano się że w nim ludzi istnieją tylko na Ziemi, ludzkość która dalej żyła podzielona na dwaj systemu wrogimi, skierowała swoją uwagę na otaczającymi ją gwiazdy i konstelacje. Nikt nie chciał uwierzyć w pesymistycznej teorii że życie na Ziemi jest jakiś wyjątek w kosmosie. Systematycznie odbierano wielu i to najrozmaitsze sygnały przychodzące ze wszystkie kierunki wszechświata, lecz żaden z nich nie został odczytany i zrozumiany. Najwyraźniejsze i najbardziej przekonujące z nich przychodziły z konstelacjach Centaur, Wieloryb i Erydan.
Z początki wyrażono opinię że należy zbadać konstelacji Centaur. Było to oczywiste, zresztą w nim znajdowała się najbliższa do nas gwiazda Alfa, zwana w łaciny Proxima z powodu jej bliskości do nas.
Skoro jednak pomysł że sygnały rozumnych istot są nadawane stamtąd pozostawiono, bo astronomowie przypomnieli sobie że Alfa i Centauri (A i B) jest gwiazda potrójna, a to oznacza że nie może ona posiadać planety wokół siebie.
Wtedy właśnie przyjęto opinii astronoma Chuang, że najbliższe zamieszkałe planety znajdują się wokół gwiazdy Epsilon z konstelacji Erydan oraz wokół gwiazdy Tau z konstelacji Wieloryb, znajdujące się na około jedenaście lat świetlnych od Ziemi.
Po poważnej/szczegółowej dyskusji tego twierdzenia zadecydowano że należy pójść do gwiazdy Tau.
W ten sposób, wykorzystując doświadczenia nagromadzonego podczas prawie pięćdziesięcioletnim budowaniem statków międzyplanetarnych, Rosjanie i amerykanie razem zbudowali pierwszy statek międzygwiezdnym Tau-1. Zastosowali w nim oni całej swojej wiedzy i możliwości finansowe.
Po około 320 lat przy prędkości 10 000 kilometrów na sekundę ten gwiazdolot powinien pokonać ogromnej odległości 105 000 miliardów kilometrów które równają się jedenastu lat świetlnych, i w ten sposób dojść do układu planetarnego Tau w konstelacji Wieloryb zawierającego 14 planet. Właśnie tych planet należało badać, przebadać wszystkie ich szczególności i sprawdzić czy stamtąd dochodzą odbierane sygnały, czy istnieje tam ludzkość i jeśli tak, nawiązać z nimi łączność.
Ponieważ na pójście w jedną stronę, postój i powrót były potrzebne całe siedem wieków, to mechanizmy i oprzyrządowaniem gwiazdolotu zrobiono całkowicie zautomatyzowanych przy czym kontrola podstawowych czynności powierzono super robota którego nazwali ‘Rozum’ i w którym zastosowano całej najdoskonalszej wiedzy współczesnej nauki. A żeby zagwarantować pokonania tamtych ewentualnych i niemożliwych do przewidzenia okoliczności, z których robot prawdopodobnie nie poradziłby sobie, po szczegółowym doborze wśród specjalnie przygotowanych do tego zadania kosmonautów, wybrano młodej pary małżeńskiej – Amerykanin i Rosjanka. Była to dobra decyzja. W ten sposób ludzkość nawet wciąż podzielona na dwa wrogie obozy, mogła pracować razem w kosmosie.
W gwiazdolocie oni leżały w specjalnych szklanych kontenerach w stanie anabiozy. Ich ledwie dostrzegalnym życiem utrzymywano na granicy życiu a śmierci poprzez absolutnie pewnymi zautomatyzowanymi instalacjami. Mimo iż temperatura w kontenerach była stała -250°C, krew i płyny w komórkach kosmonautów nie zamarzały ponieważ atmosfera w kontenerach stanowiła rozpuszczony w formie molekularnej określony procent specjalnej gliceryny działająca jako środek przeciwko zamarzania. Moda para miała się obudzić dopiero przy dojściu/dojazdu statku w konstelacji Wieloryb, gdzie zgodnie z programem powinny spędzić tylko 40 lat. W ten sposób podczas całej siedmio -wiecznej podróży, młoda para mieliby przeżyć tam tylko lata swojego dojrzałego, świadomego intelektualnego życia. A po powrocie na Ziemi będą starszy tylko o 40 lat i spotkaliby tam pokoleniach prawnuków swoich rówieśników. Jeśli przypadkiem jednak stanie się jakaś awaria gwiazdolotu i on nie mógłby wrócić z powrotem na Ziemi, staliby się oni przodkami pierwszego ziemskiego rodu kolonii poza układu słonecznego…
Robot stal przed mapy gwiezdnej. Długa czerwona linia na niej znakowała przebytej już drogi do konstelacji Wieloryb. Pozostałej, wciąż nieprzebytej części drogi zaznaczono na niebiesko. Już byli blisko! Pozostały tylko jakieś 160 lat i statek dotrze do swój cel. Wszystko szło dobrze!
Lecz!!
Gwałtownie na gwiazdolotem zwaliła się jakby wielka pieść…
Robot powoli wyprostował się na nogi. Zdziwiony rozejrzał się wokół siebie nie mogąc zrozumieć co go zwaliło na podłodze.
Uderzenie doszło z lewej przodowej strony gwiazdolotu. Jakby niewidoma ściana powstała tam i odrzuciła w prawo lecącym z niesamowitej prędkości statek.
Robot szybko włączył system własny kontroli sprawdzić czy nie ma w nim jakieś uszkodzenie. Nie! Nie ma nic! A czemu w takim razie kręciło mu się w głowie? On był jak upity! Skierował swoje spojrzenie na pult sterowania. Wszystkie światełka tam szalenie migotali. Na różnych ekranach z dużej prędkości pojawiali się (prze,na,po) lamane linie z zadziwiającymi kształtami. Gwałtownie też zaczął wić/brzęczeć system awaryjny.
Pierwszy raz w swoim życiu robot ogłupiał. Oczywiście! Przecież możliwość podobnej sytuacji nie mogli być/zostać przewidziane. Teraz jego mózg pracował z ogromnej prędkości aby zrozumieć co się stało. Przecież gwiazdolot znajdował się w zupełnie pustej przestrzeni, gdzie nie było żadnych skupisk meteorytów!
Przez chwilę jego spojrzenie skierowało się na okno czołowe. O! Gdyby był człowiekiem za pewnie potarłby swojej oczy. Jak to było możliwe?
Tak… Gwiazdy i konstelacje kręcili się z zawrotnej prędkości wokół statku. Oni tworzyli nieskończona ilość/liczba świecące kola, nierozróżnialne już jako świecące kropki. Jakby statek stal się centrum wszechświata!?!?
Taki myśli pojawili się w jego mózgiem elektronicznym tylko przez tysięcznej części sekundy. Potem stwierdził:
- Jasne. Statek zaczął kręcić się w kole!
Przez chwili to go uspokoiło. Wkrótce jednak on zauważył że prędkość obracania statku szybko wzrasta, o kolo to stawało się coraz mniejsza spirala. Jakaś ogromna, nieznana siła nieubłaganie wciągała statek w dół do centrum jakiegoś strasznego kosmicznego maelstrom[1]. Z każdej nowej chwili, z każdym nowym kołysaniem statku przy jego widocznej zwiększającej się prędkości, światełka przyrządów kontrolnych migotali coraz bardziej szalenie, a syrena awaryjna coraz bardziej zwiększała swoje wicie.
- Powinienem oderwać statek z śmiertelnej spirali! Powinienem uratować go przed kosmicznym sercu/wichury.
Robot błyskawicznie uchwycił ster lewych wypustach spalinowych (otwory silników rakietowych), które obracają statek w prawo, niestety one nie zadziałali. Rozczarowany on schwycił ster prawych wypustach, lecz one również nie zadziałali. Wtedy spróbował tylne wypustach silnika. One były sprawne.
Przez chwilę zastanawiał się uruchomić ich i za pomocą zwiększonej prędkości oderwać statek z śmiertelnej przepaści, lecz zawahał się. A jeśli przez to tylko przyspieszy koniec?...
Dokładnie w tej chwili, podczas kompletnego oszołomienia zabrzmiał Głos. Był on potężny, zrozumiały/jasny i mocarny:
- Słuchaj, Rozum! Słuchaj.
Robot szybko odwrócił się do tylu. ‘Kto nim wołał? Kto to mógł być?’
Znów spojrzał wokół siebie. Nie było nikogo. I jak mogło kogoś być? Przecież statek znajdował się na miliardów kilometrów od Ziemi! Przecież Geo i Nadia wciąż spali swój trupi sen w szklanych trumnach!
Lecz Głos zabrzmiał znów, zagłuszając okropny/straszny dźwięk syreny:
- Słuchaj, Rozum! Słuchaj. Nie jesteś człowiekiem. Nie możesz mieć halucynacje. Mówi do ciebie żywa istota od rodu twoich panów. Słuchaj i się podporządkowuj! Słuchaj, abyśmy razem uratowali statek.
Wtedy robot odstawił ster silnika, stanął mocno na swoje nogi i powiedział:
- Dobra! Słucham! Słucham i się podporządkowuję!
W odpowiedzi Głos rozkazał:
- Najpierw wyłącz syreny żebyś mnie lepiej słyszał!
Gdy wicie syreny ustało, nastała cisza. Cisza pełna niewiadomych/zagadkowości.
Wtedy Głos powiedział dalej:
- Od razu zwiększ do końca mocy syntronicznej przeciwpromiennej i przeciw cieplnej ochrony statku! Pozostałe uczynię ja.
Robot natychmiast wykonał koniecznej operacji i zaczekał zobaczyć co się stanie.
Wtedy z kierunku jakiego nie można było określić z powodu tego że się szybko obracał w spirali śmiertelnej pojawiła się potężna ogniowa fala z kolorem jasno białym. Poruszała się z ogromna prędkość i gdy dotarła do niewidocznej spirali wichury zaczęła obracać się z bardzo szybką prędkością w kierunku do niej odwrotnym. Ogarnęło wichry ze wszystkich stron od góry w dół na głębokości wielu-wielu kilometrów, zwiększając coraz bardziej swoją prędkością. Trwało to tylko kila minut. W tym krótkim czasie ogromna prędkość obrotowa spirali wewnętrznej która napotkała na przeciwdziałanie zewnętrznej spirali ogniowej, obracającej się w odwrotnym kierunku, zmniejszyła się a z w końcu zatrzymała się całkowicie.
Wkrótce ustało też obracania się zewnętrznej spirali. Stopniowo zgasły również białe płomienie.
Statek zastał uratowany! Uratowany, lecz bez układy sterowania! A jak mieli podróżować do konstelacji Wieloryb?
Jakby w odpowiedzi na zastanawiania się robota Głos znów zabrzmiał:
- Cóż. Układ sterowania jest uszkodzony i tam gdzie obecnie się znajdujecie nie będziecie w stanie nim naprawić. Za to zapraszamy was na gościny (do nas), raz zreperujemy uszkodzenie dwa pogościcie u nas i zobaczycie niektóre ciekawe dla was rzeczy.
- Który wy jesteście i gdzie jesteście? – zapytał się robot
- Na tych pytań ci teraz nie odpowiem – odpowiedział Głos. Wystarczy żebyś wiedział ze jesteśmy waszymi przyjaciółmi. Fakt że was uratowaliśmy dobrze o tym świadczy.
- Jak do was dojdziemy?
- Wichura siłowa do której trafiliście jest w istocie ważne skrzyżowanie kilkoma magnetycznymi autostradami łączącymi niektóre układy gwiezdne trzynastego okręgu w trzynastym rękawie Galaktyki z jej centrum.
Z powodu tego że nie wiedzieliście o to, przeszliście z waszej stosunkowo dużej prędkości przez skrzyżowaniu nie biorąc odpowiednich środków bezpieczeństwa. My, którzy obserwujemy wasz lot jeszcze od chwili waszego ruszania z Ziemi, jak już widzieliście pomogliśmy wam mimo że z małym opóźnieniem, które było celowe żebyście nas odwiedzili w gościnie.
Teraz manewruj w następujący sposób: gdy statek, który dalej powoli porusza się bezwładnie, skieruje się dokładnie do konstelacji Wieloryb, uruchom silniki. Gdy przejdziecie dokładnie trzy miliony kilometrów, załóż filtr litronowy numer 14 na czołowym oknie statku i spójrz przez nim. Wkrótce tam zauważysz dwa wielkie kola – lewe złociste a prawe z białego ognia. Gdy zbliżycie się blisko do nich, zatrzymaj statek i czekaj. Pozostałe uczynię ja.


Cześć 2
Rzeka magnetyczna

Gdy statek przebył około trzech milionów kilometrów, robot zatrzymał silników i spojrzał przez okna lecz rozczarowani nic nie zobaczył w prawej strony. Czyżby nie przejechał określonego miejsca, a może nie dotarł wystarczająco blisko?
- Filtr, filtr! – usłyszał Głos. Postaw na oknie filtru litronowego!
- Co się dzieje z mojej doskonalej pamięci elektronicznej? – zaśmiał się sam z siebie robot. – Chyba będę musiał strzelić sobie szklankę oliwy zegarmistrzowskiej, przesmarować poprzesuwanych po uderzenia części.
I rzeczywiści gdy wstawił na oknie wspomnianym filtrem, bardzo blisko i w prawo przed statkiem okazało się ogromne kolo z białego płomienia, a w lewo od niej nie za bardzo daleko było widać drugie kolo ze złotego płomienia.
- To kolo z białego płomienia – zgłosił się znowu Głos - jest tak naprawdę początek drogi do naszego domu. Wzdłuż całą jego długością jest on ogarnięty okrągłej otoczki z takiego samego półprzezroczystego zimnego płomienia, którego natura obecnie nie będzie w stanie pojąć. Ta otoczka tworzy szeroki kanał w którym poczynając stąd płynie z ogromnej prędkości magnetyczna rzeka. Właśnie wzdłuż niej będziecie płynąć waszym statkiem żeby dojść do nas w gościny.
- Teraz włącz z powrotem na pełnej mocy anty promiennej i antycieplnej ochrony. Siebie otocz stałym polem neutronowym aby nie uszkodzić (s,t) twój system elektroniczny. Uważnie przyjrzyj szklane kontenery z kosmonautami i całą zautomatyzowany instalacje do podtrzymywania ich życia. Dobrze sprawdź wszystkie przyrządy kontrolne i dobrze zablokuj układ startowy silnika. Wiedz że ruszacie na długiej i bardzo dalekiej podróży. Gdy będzie gotowy daj znać poprzez syreną awaryjną. Ja się zgłoszę znów trochę przed końcem podróży. Na dobrej drodze!
Z chwili w której zabrzmiała syrena, z szerokiego otworu białego kola do statku przypłynęła jakąś srebrzystą chmurę która ogarnęła statku ze wszystkich stron i uniosła nim do wejścia kanału. Tam jakby niewidoczne drzwi zamknęli się i statek zaczął się lekko unosić dochodząc do środku kanału. Tu przez chwile on się zawahał, a potem poleciał wzdłuż rzeki magnetycznej do przodu, do (to co niewiadome).
Robot obudził się z tamtego stanu podobnego do snu w którym znajdował się gdy wyłączał dopływu energii ze swojego ‘serca’ atomowego do wszystkich działów mózgu elektronicznego. Uczynił on to po tym jak przez długi czas obserwował lot statku wzdłuż rzeki magnetycznej poprzez przyrządów kontrolnych. Przekonał się że nie ma jakiejkolwiek potrzeby jego ingerencji. Nie mógł ani zwiększyć, ani zmniejszyć prędkość statku, ani mógł nim zatrzymać. Statek teraz leciał szybko jak myśl, unoszony przez woli nieznajomego, którego głos robot usłyszał. Nie pozostawało nic innego jak zaufać mu całkowicie. Właśnie teraz był czas dać możliwość wszystkim swoim mechanizmom dobrego odpoczynku po wielkim napięciu jakiego doznali.
Sprawdził wszystkie swoje główne obwody, a pod koniec sprawdził tez swoje ‘serce’. Było ono generator atomowy wytwarzający energii potrzebnej do jego istnienia. Test pokazał że to czwarte z kolei serce dysponuje jeszcze 80 procent swoim pierwotnym zapasu energii. Oznaczało to że po 40 lat ono automatycznie pozostanie wyłączone i na jego miejscu będzie załączone ‘serce’ numer 5. Każde serce posiada zapas energii do pracy na 50 lat. Mimo że wyprawa miała trwać około 7 wieków, w robocie wbudowano 20 takich serc, po to żeby stworzyć większej pewności dla jego życia i sukcesu misji.
Teraz robot nie miał żadnej roboty. Mógł tylko siedzieć i obserwować przyrządów kontrolnych. I myśleć oczywiście…
- Dokąd mogła ich zaprowadzić ta rzeka? Czemu Głos nie dał żadne wyjaśnienia? Jaki był dom o którym on wspomniał? I kiedy tam dojadą?
Stutysięczny razem spojrzał na pult sterowania. Oczka przyrządów kontrolnych błyskały spokojnie i równomiernie. Spojrzał również na wskazówkę prędkościomierza.
- Co? Czy to możliwe? Czy nie ma jakiegoś błędu?
Lekko postukał na szkiełko wskaźnika.
- Kto wie? Może strzałka przesunęła się przez silnego uderzenia.
Na koniec, po kilkukrotnym sprawdzeniem wszystkich wejściowych i wyjściowych połączeń, robot znów spojrzał na wskazówce.
- Nie! Nie ma wątpliwości! Trzysta tysięcy kilometrów! Trzysta tysięcy kilometrów w sekundę!
Poza strzałką nić innego nie wskazywało na takiej ogromnej prędkości.
- Jak statek wytrzymuje? Jak się mają kosmonauci?
Robot spojrzał tablicy która kontrolowała stan szklanych kontenerów i ludźmi znajdującymi się wewnątrz nich.
- Nie! Nie było żadne zagrożenie. Wszystko było w porządku. Niska temperatura ciał, wdech tlenu, wydech dwutlenku węgla, ledwie dostrzegalny puls/tętni, sen bez snu, wszystko było w normie!
- Tak, trzeba uwierzyć w to co niemożliwe! Trzysta tysięcy kilometrów! I to bez żadnej szkody. A ludzi na ziemi mówili że prędkość ta nigdy nie będzie można osiągnąć.
Czy w tym wierzyć? Nie! On nie wierzy, on to widzi! To jest fakt. Widzi pewnego faktu! A jak nim wyjaśnić? Cóż, i bez wyjaśnienia fakt jest faktem! Wyjaśnienie nadejdzie później. Głos mu je poda…
Robot zbliżył się do okna. Przez nim nic nie można było odróżnić. Tylko jakaś nieokreślona świecąca biel napłynęła do jego oczu.
- Filtr! Filtr! – przypomniał sobie. Filtr powinien zostać usunięty.
I rzeczywiście w chwili usunięcia filtru litronowego świecąca biel zniknęła i przez okna wdarła się ciemność wszechświata, przerwana tu i tam przez różnokolorowych świateł dalekich konstelacjach. Tylko gdzieś do przodu, bardzo do przodu, dokładnie dokąd podążał statek, było wydać jakaś jaśniejsza plama, która bardzo powoli i stopniowo zbliżała się.
Kanał był całkiem przezroczysty dla nieuzbrojonego oka. Tylko przez specjalnym filtrem można było dostrzec że składa się z jakiegoś błyszczącego białego ognia/płomienia. On nadawał kierunek rzeki magnetycznej, wchłaniając śmiertelnych promieni rentgenowskich i kosmicznych oraz przepuszczając fal radiowych cale widmo fal świetlnych razem z ultrafioletowych i podczerwieni.
Czy wzdłuż kanale płynęły również jakieś nieznane dla ziemskiej ludzkości promienie i fale? Kto to wie?
Tak! Kto to wie? A ludzi twierdzą że tylko tego co wiedzą, tylko to istnieje, tylko ono jest realne/rzeczywiste. A jak długo żyli oni świadomie na Ziemi? Czy nie są to tylko jakieś dziesięć tysięcy lat życia intelektualnego? A czy nie ukryte są w przyszłości jeszcze kilka miliardy lat rozwoju i zbierania wiedzy?
W takim razie? Jaka część z miliardów lat przyszłości stanowią dziesięć tysięcy lat przeszłości?
Nie! Człowiek nie powinien mówić że to co nie rozumie nie jest możliwe. Nie ma rzeczy niemożliwych! Wszystko jest możliwe!
Robot nie miał roboty, a czas był nieskończenie długi. Co mógł on zrobić po dokonaniu kolejnego nagrania magnetofonowego?
Co innego jak myśleć! Myśleć nieskończenie…
Było cicho, absolutnie cicho. Czas który niezauważalnie upływał, gwiezdne światy które się zbliżały i oddalały ze statku, myśli robota i kosmonautów w ich szklanych kontenerach, wszystko to było bez szumu, bez słów. Panowała absolutna cisza. Ona jakby opanowała istoty robota, jakby stała się jego istotę…
Upłynął czas. Niemierzalny czas…
I otóż przez przepaść niemierzalnego czasu znów było słychać Głos:
- Słuchaj, Rozum, słuchaj! Zrób znów najbardziej szczegółowej kontroli wszystkich mechanizmów i instalacjach, szklanych kontenerów w które znajdują się kosmonauci, swojemu własnego wewnętrznego mechanizmu. Zamknij/Przesłon dobrze czołowego okna i sprawdź wszystkie ochronne otoczki/pola statku. Po tym ty również się połóż tak jak leżą ludzi. Statek już dochodzi do pewnego obszaru gdzie transformujemy energii rzeki magnetycznej i przekształcamy jej w strumień nieznanych dla was promieni które poruszają się z prędkością 160 razy większej od prędkości światła. Jest to pewien bardziej racjonalny sposób przemieszczania się w przestrzeni kosmicznej. Mówię ‘bardziej racjonalny’ ponieważ posiadamy jeszcze bardziej doskonalsze metody przesuwania/przemieszczania się, lecz obecnie w waszym przypadku bierzemy pod uwagę możliwości materii z której zbudowany są ludzi, ty i statek. Oczywiście podjęto wszelkich środków ostrożności żeby ochronić was od niewyobrażalnie mocnych energiach które będą otaczali was od teraz do końca waszej podróży. Robimy to żeby skrócić czas waszej podróży. Wierzę że nie zapomniałeś że odległości w kosmosie odmierzane są w latach świetlnych.
Gdy wszystkie rozkazy Głosu zostały wykonane robot się położył. Ostatnia myśl jak przeszła poprzez jego mózg zanim przerwano połączenia pomiędzy miliardów komórek, była:
- A teraz dokąd?
Znów upłynął czas. Upłynął bardzo długi czas…
Chwila w której mrok opuścił mózg robota, znów zabrzmiał znany już jemu głos:
- Słuchaj, Rozum, słuchaj! Jesteście już bardzo blisko nas. Po 30 ziemskich dobach wasza podróż się zakończy. Zapamiętaj dobrze! Dopóki ona trwa w żadnym wypadku nie wyłączaj przeciwpromienny i przeciw cieplnej ochrony. W żadnym przypadku tez nie włączaj silnika. My, którzy dotychczas opiekowaliśmy się waszego bezpieczeństwa, zadbamy również o waszym udanym przyjazdem. Prędkość pojazdu stopniowo zacznie maleć aż wreszcie stanie się zerowej i on zawiśnie nad kosmodromu do którego doprowadzi was srebrny kanał. Gdy tego poczujesz i po tym jak znów się odezwę wyłączysz urządzenia ochronne i usiąść w krześle nie robiąc niczego. Zapamiętaj! Ne robiąc niczego! A teraz obudź kosmonautów!
Robot przeszedł do pomieszczenia w którym znajdowały się szklane kontenery. Zbliżył się do nich i pociągnął pewnej dźwigni. Wtedy temperatury które przez całej drogi niezmiennie pokazywały -250°C powoli zaczęły wzrastać. Specjalna sztuczna atmosfera w które biły zanurzeni kosmonauci zaczęła się stopniowo przekształcać w zwykłej, nasyconej normalnej ilości tlenu i azotu, dopływ płynów karmiących/pokarmowych przez cienkich kapilarach do ich arteriach zaczął się zmniejszać, różnokolorowe luki elektryczne zaczęli tworzyć się pomiędzy palcami u nóg a ich serc, oraz ogniowe okręgi zaczęli się kręcić wokół ich głowach.
Trwało to siedem dobach.
Potem lekkie drgawki przeszły przez nieruchome do teraz ciał, ich skóra otrzymała zdrowy różowy kolor, na ich buzi pojawiły się (czerwone plamy)/czerwień, głęboki wdech wypełnił ich piersi o ich oczy się otworzyli.
Wtedy robot podniósł szklane pokrywy, pogłaskał młodych ludzi po ich czołach i powiedział im witającym głosem:
- Dosyć już snu. Już wstawajcie!
Po tym jak podziękowali robotowi o opiece której sprawował on dla nich i dla statku, kosmonauci z wielkiej błogości wykąpali się pod mocnymi strumieniami ciepłych pryszniców, a potem wysiłkiem stłumili swoją ogromną ochotę najeść się dobrze, zadowalając się specjalnie przepisanej po obudzeniu minimalną ilość pokarmu.
Dopiero potem zaczęli oni zasypywać robota ze strumieniem pytań:
- Jak idzie lot? Gdzie się teraz znajdujemy? Czemu zamknięte są zasłony okien? Jaka odległość przebyliśmy? Jak się ma statek? Ile czasu podróżowaliśmy?...
Robot zakłopotany deszczu pytań, podrapał się po głowie i powiedział:
- Proszę nie zapominajcie że posiadamy dziennik pokładowy!
Cale piętnaście dni trwało przesłuchiwanie sporych nagrań magnetofonowych, oglądanie zarejestrowanych filmów, i zapoznania się z różnymi danymi ze zrobionych obserwacjach.
Na reszcie, zmęczeni z wielkiej ilości informacji i wrażeń opuścili/zrelaksowali się w swoich krzeseł, spojrzeli na siebie i rzekli:
- A teraz? Dokąd idziemy teraz?
Powolne przejście z ogromnej ponad świetlnej prędkości do zerowej prędkości nie doprowadziła do żadne pogorszenie w stanie zdrowotnym młodych kosmonautów. Przejście od stanu bez ważkości do stanu ważkości stało się niezauważalnie.
O godziny dziewiątej rano trzynastego dnia strzałka prędkościomierza zatrzymała się na zero. Statek zawisł w atmosfery nieznanej planety. Upłynęło kilka minut w oczekiwaniu. Siedzącymi w swoich krzeseł, kosmonauci ledwie opanowywali swoje wzruszenie. No i już! Ich statek ze pozycji horyzontalnej powoli wzniósł swoje czoło/przód do góry i potem jakby wahając się zaczął powoli schodzić w dół. To schodzenie trwało jakby całą wieczność… Nie! Był to tylko stan nerwowy.
Mocno zaciskając oparcia specjalnych krzeseł w którymi siedzieli, kosmonauci w reszcie z ulgą westchnęli.
Tylne opory statku niepewnie dotknęli ziemi jakby próbując jej twardości, a potem naraz opuścili się i stanęli na niej mocno.
Statek wylądował na nieznanej planety.
Wtedy Geo ze zniecierpliwieniem wcisnął przycisk do otworzenia zasłony czołowego okna.
Do kabinie wpłynęły delikatne cieple złociste promienie. W nieskończonym niebieskim niebie unosiły się olśniewająco białe chmury. Tłumiąc swoje wzruszenie Geo uważnie spojrzał na termometr, mierzący temperatury w cieni poza statkiem. On wskazywał 18°C.
Druga rzecz jakiej musiał zrobić to sprawdzić widmo nowego nieznanego słońca. Lecz co to było? Na niebie świeci się dwa słońca. Jedne było pomarańczowe, drugie – żółte!
Pomiar pokazał że ich widma nie zawierają szkodliwe dla człowieka promieni.
Trzeci pomiar dotyczył skład atmosfery. Odpowiedz była: 78% azot, 21% tlen i 1% gazów szlachetnych. Ze statku można było wyjść całkiem bezpiecznie.
Drżąc ze wzruszenia kosmonauci spróbowali wstać z krzeseł w których siedzieli. Jakie było ich zaskoczenie gdy mimo wszystkich/całych ich wysiłków nie mogli podnosić nogi z podłogi nawet o milimetr. Jakby zrośli się z nią.
- Rozum! Rozum! Co to jest?
- Masa tej planety jest ogromna, dlatego tez jej grawitacja jest 33 razy większa od tej na Ziemi – niewzruszenie odpowiedział robot. – Nie będziecie mogli zejść ze statku, ani wstać z krzeseł.
Kosmonauci spojrzeli na siebie zrozpaczeni. I co teraz? Po miliardów kilometrów których pokonali? I czemu statek nie rozpyl się w ziemi przyciągnięty jak meteorem przez tej strasznej grawitacji, lecz zszedł powoli nie doznając żadnego uszkodzenia? Czemu? I co teraz powinny zrobić?
Całkiem niespodziewanie jakiś śmiech zabrzmiał z bliska.
Speszony tym śmiechem, po krótkim wahaniem, Geo wcisnął przycisk do otwarcia czołowego okna. Weszło przez nim fala świeżego powietrza pełen nieznanych aromatów. A po nich… Po nich przez okna wleciał bocian…
Kosmonauci zastygły ze zdziwieniem, a bocian bez żadnego wahania lub opóźnienia podał im wielkie pudło które niósł swoim dziobem i powiedział im w najbardziej współczesnym literackim językiem:
- Proszę zdejmijcie swoje buty i załóżcie te które znajdują się w pudle.
Potem nie żegnając się odwrócił się i wyszedł znów przez okna. Drżącymi rękami młodzi ludzi otworzyli pudla. W nim naprawdę były obuwia.
Kosmonauci szybko rozwiązali wiązadła swoich butów które uparcie odmawiali oderwać się z podłogi i założyli przyniesionymi turystycznymi obuwia. Prawdziwy cud! Mieli się nimi już poruszać, lecz w chwili w której uczynili pierwszy krok natychmiast przewracali się głowami w dół i nogami do góry. Yoginy! Prawdziwy yoginy. I co teraz zrobić?
- Przepraszam zapomniałem! – usłyszeli znów głos bociana. Zapomniałem że musiałem przynieść wam również kostiumy. Wybawcie proszę! Czy uderzyliście się?
Podał on innego pudło w którym znajdowało się dwa cienkie kostiumy.
A potem dodał jeszcze przepraszając znów:
- Co (z)robić? Niełatwo być nieśmiertelnym bocianem… Wielu zadań. Wielu zadań.
I znów wyszedł przez okna.
Robot pomógł kosmonautom założenia przyniesionych kostiumów. Wtedy całkiem powoli oni obrócili się głowami do góry.
Teraz jest już inaczej. Mogli już się poruszać swobodnie.
- Czy nie ma dla mnie obuwie i kostium? – zapita się robot? Czy ja pozostanę tak przyciśnięty do podłogi?
Nie ma! – odpowiedziała Nadia zaglądając znów do pudła. Może dla ciebie muszą przygotować coś bardziej specjalnego!
- Cóż! Nie ma jak na to poradzić! Będę czekał! – powiedział z zażaleniem robot. – A czy zrozumieliście co się stało?
- Domyślam się lecz nie całkiem – powiedziała Nadia.
- Zrozumiałem! – dodał Geo. – Statek nie rozbił się lecz zszedł powoli w dół ponieważ pod nim utworzono pole anty grawitacyjne, którego siła stopniowo zmniejszano, aż w chwili lądowania zniknęło całkowicie. Z tego powodu właśnie nasze nogi przykleili się do podłogi. A te buty i ubrania są zrobione z materiał który izoluje z określonej siły grawitacji tej planety i wyrównuje jej do grawitacji Ziemi.
- Tego zrozumiałam – powiedziała Nadia, po tym jak zastanowiła się trochę. – Nie mogę jednak zrozumieć skąd bocian ma tak doskonały angielski i to z podkreśloną wymową oxfordzką?
Geo spojrzał na nią rozmyślając, a potem tylko wzruszył ramiona.
- Już, już! Schodźcie już! Czekamy na was! – zabrzmiał niespodziewanie Głos z zewnątrz.
Słysząc nim kosmonauty skierowali się szybko ku windzie, otworzyły drzwi i zanim je zamknęli Nadia powiedziała do robota:
- Nie martw się! Coś dla ciebie tez się znajdzie.
Robot nie odpowiedział i nic tylko uśmiechnął się kwaśno.
Gdy doszli do najniższym piętrze, kosmonauci z dziecięcym zniecierpliwieniem wyskoczyli z windy i biegiem doszli do dźwigni od spuszczania zewnętrznej drabiny do ziemi oraz nacisnęli przycisk który otwierał drzwi.
Otwór drzwi znajdował się dziesięciu metrów nad poziomem ziemi. Niedaleko przed nimi, wszędzie dokąd sięgał ich wzrok znajdował się ogromny kosmodrom z gładką nawierzchnią z jakiejś jasnozielonej materii. Zebrane w skupiskach, nie mogąc je nawet zliczyć, wszędzie znajdowały się ogromne gwiazdoloty z najrozmaitszymi nieznanymi dla ziemskich ludzi kształtów. Niektóre z nich startowały, inne lądowały a jeszcze inne znajdowały się nieruchomo a ogromnych kwadrantów a zielonych platformach. A wokół nich poruszało się ludzi, mnóstwo ludzi…
Nie było słychać żadne eksplozje silników reaktywnych. Nie było wydać żadnych płomieni, żadnego dymu. Wzejście i Schodzenie gwiazdolotów odbywało się cicho spokojnie i płynnie/stopniowo jakby bez najmniejszego wysiłku.
- Schodźcie już, schodźcie! – zabrzmiał znów dobrze znany im głos.
Kosmonauci spojrzeli w dół. Tam do drabiny stały dwaj mężczyźni. Jeden z nich machał wesoło ręki:
- Już Dzieci! Schodźcie, schodźcie.
Ze wzruszenia kosmonauci nie zrozumieli jak zeszli z drabiny. Tak jakby jednej chwili znaleźli się na zielonej platformie.
Człowiek który szybko zbliżył się do nich przytulił ich i pocałował ich z jakimś ciepłem i ojcowskim uśmiechem, był duży, zbudowany, z pięknej głowie młodzieńca. Z jego oczu (prze,wy)dostawała się nieskończona mądrość.
- Witajcie myli dzieci! Witajcie w naszym domu! – powiedział on wzruszony.
Zakręceni i bardzo wzruszeni z tego ciepłego przywitania, kosmonauci nie mogli znaleźć słów wyrazić ogromnej swojej radości. Dopiero gdy się pouspokoili zdali sobie sprawę że człowiek do którego należał znany im dobrze Głoś mówił jak nich w tym sami języku słowiańskim. Gdy ogólne wzruszenie trochę przeminęło, witający cofnął się dwa kroki do tylu, schylił się lekko i powiedział:
- Nazywam się Fedon Nurim, Jestem kierownikiem kosmodromu numer 13, obsługujący rękawie numer trzynaście Galaktyki. Z rozkazem Rady Centrum odchyliłem wasz lot do gwiazdy Tau w konstelacji Wieloryb i doprowadziłem was do naszego domu, który jest również waszym domem. Tu zapoznamy was z wielu nieznane dla was rzeczy, które mamy nadzieje będą przydatne dla przyszłego rozwoju ziemskiej ludzkości.
- Z powodu tego że jestem zajęty moimi obowiązkami służbowymi, Rada określiła jako waszym domakin i przewodnikiem w naszym świecie znajdujący się wokół/do mniej mój dobry przyjaciel, który zadba o to żeby oprowadzić was wszędzie i (pokazać wam)/(zapoznać was ze) wszystko co będzie was interesować przy czym będzie wam tez wyjaśniał. Gdy będę wolny ja również dołączę do waszej grupie i będę do waszej dyspozycji. A teraz proszę was żebyście mi wybaczyli, ponieważ wzywają mnie w punku dowodzenia kosmodromie. Do widzenia!
Po tym jak się schylił lekko, skierował się on do wielkiego budynku który znajdował się w pobliżu. Dopiero wtedy kosmonauci zwrócili swoje spojrzenie do człowieka średniego wzrostu, o ciemnej twarzy, czarne oczy i włosy i orlim nosem, wydłużonej twarzy i wyostrzonej bródki. Podczas całego przywitania Fedona Nuryma on stał skromnie i milcząco na bok.
A teraz gdy wzruszeni młodzi ludzi zwrócili się do niego, z wielkim zdziwieniem zauważyli że stal on nieruchomo, mocno zamyślony, podpierając swoją bródką lewą rękę i spojrzeniem skierowanym gdzieś w nieskończoności. On jakby nie zauważał młodzieńcami, a jego wargi jakby szeptali jakieś słowa bez głosu. Gwałtownie zaciskając/zbierając brwi podniósł trochę do góry swojej prawej ręki i naciętym nierównym rytmem wypowiedział następujące słowa w średniowiecznym włoskim językiem z podkreślonej wymowy florentyńskiej:
‘Wy którzy tego progu przekraczacie,
nadzieje wszelką na bok odstawcie!’
Geo i Nadia którzy razem studiowali i ukończyli włoską literaturę ze zdziwieniem spojrzeli a siebie. Co to oznaczało? Skąd ten człowiek znał włoski język i to tak dobrzej florentyńskiej wymowie. I czemu przywitał ich tak mrocznymi słowami? Czy nie było to jakieś uprzedzenie? Czy zamiast do wymarzonego raju nie natrafili w piekle?
- Co? Co to znaczy? – wykrzyknęła/zapytała Nadia nie mogąc dłużej wstrzymać swoje wzruszenie.
Zaskoczony tym krzykiem, ciemnoliki (o ciemnej twarzy) człowiek przez krótki moment spojrzał się zakłopotany w nimi, a potem się opamiętał i lekkim uśmiechem i zakłopotaniem wypisali się na jego twarzy. On pięknie się schylił i powiedział szczerze/:
Proszę mi wybaczyć. Słowa te nie były skierowane do was. Były one tylko pewnym dalekim smutnym wspomnieniem. A was witam następującymi, odpowiednimi do tej okazji słów:

‘Wy którzy tego progu przekraczacie,
Zmartwienia swoje na zewnątrz pozostawcie!
Ten wieczny świat, to wieczne piękno,
w swoje duszy z radości przyjmijcie!’
I dodał:
- Cieszę się że mogę wam usłużyć. Wierzę że domyślacie się już kim ja jestem. Moja specjalność to kosmiczna filologia. Witam was w naszym światem! Jestem do waszej dyspozycji!
Teraz była kolej żeby Nadia i Geo zastanowili się. Gdzie, gdzie widzieli oni tego obrazu? Tak! Był on bardzo znajomy. Lecz jego imię? Jakie imię miał ten tak dobrze znany obraz? Jak? Czyżby?
Odpowiadając jakby na to niestawione pytanie, ciemnolicy (o ciemnej twarzy) człowiek uśmiechnął się lekko i odpowiedział prościutko:
- Tak! Kiedyś na Ziemi nazywali mnie Dante! Dante Alighiery.


Cześć 3
W świecie nieśmiertelnych

- Witamy! – zabrzmiał po słowiański jakieś harmonijne trio głębokiego basu, męskiego barytonu i dźwięcznego tenoru.
Zaskoczeni kosmonauci odwrócili się do tylu. Przed ich zdziwionych spojrzeniach stały trzej ładne koni.
- Witamy! – zabrzmiał teraz tylko głębokiego bas. – Mamy przyjemności zapoznać się z wami. Moje imię to Bili Bon, a imiona moich przyjaciół to Tony Bon i Mony Bon. Jesteśmy do waszej dyspozycji!
Kosmonauci pogubili się całkiem. Bas należał do pewnego ognistoczerwonym (młodym męskim koniem?) na plecy którego znajdowało się piękne ognistoczerwone meksykańskie siadło. Niósł on na swoje oczy ognistoczerwone okulary, a jego uszy sterczały przez peryferii ognistoczerwonej czapki o ostrym wierzchu.
Do niego stali jeszcze dwaj (młode męskie konie). Jeden był jaskrawożółty, a drugi - jaskrawozielony. One również mieli założone okulary, czapki i siodła o odpowiednim do ich skóry kolorem.
Jakby w/na zakończeniu swojego przywiania trzy konie schyliły grzecznie głowy i jednocześnie potrząsnęli swoimi prawymi kopytami.
Kosmonauci spojrzeli zdziwieni i potem zwrócili się do Dante:
- Co to znaczy/oznacza?
- Oznacza to, że jako wychowany ludzi najpierw musicie podziękować tym pięknym koniom za ich miłe przywitanie – powiedział Dante.
- O, na pewno! Prosimy abyście nas przeprosili przyjaciele! – powiedziała zakłopotana Nadia, zwracając się do trzech koni. – My ani trochę chcieliśmy was obrazić, lecz po prostu (zakłopotaliśmy się)/(poczuliśmy się nieswojo) w tym niezwykłym dla nas wypadku/spotkaniu. Rzeczywiście jesteśmy wzruszeni waszych miłych przywitań i dziękujemy wam (z serca)/serdecznie.
- Nie ma potrzeby przepraszać miła ślicznotko! – odpowiedział Bili Bon, czerwonym koniem. – Nie ma potrzeby. Dobrze rozumiemy waszych myśli i uczucia w tej chwili. Przecież my trzej ukończyliśmy wydziału zwierzęcej psychologii!
Kosmonauci spojrzeli na siebie i nic nie odpowiedzieli.
- Czas abyśmy ruszyli – powiedział Dante. Proszę wsiadajcie na koni.
- Zapraszamy, zapraszamy! – jeden przez drugi zgłosili się koni.
- Przyjaciele niech już idziemy.
W odpowiedzi na to koni ruszyli świeżo(jak się nazywa dobrze odmierzone chodzenie?), lecz nie śpieszyli się. Wkrótce wyszli z teren kosmodromu i ruszyli wzdłuż alej nakrytej takim samym zielonym nakryciu, jakie miał kosmodrom.
Ich nogi nie robili żadnego hałasu. Geo spojrzał w dół żeby zrozumieć przyczyny bezszumnego chodzenia.
- Ha, są oni w ręko-butach – powiedział on.
- Co to za słowo? - zaśmiała się Nadia.
- Ależ tak, dokładnie tak. Ich kopyta są podzielone na pięć palców, ubrane miętymi gumowymi obuwiami. Tym sposobem stąpają miękko, oraz mogą chwytać różne przedmioty. Teraz rozumiem że oni sami założyli sobie siodła, czapki i okulary.
- Dokąd idziemy? – zwróciła się Nadia do Dantego.
- Idziemy w moim domu, który od teraz będzie również waszym domem, i potem doda:
- Mam do wasz prośby. Ponieważ bardzo dobrze rozumiem waszą całkiem uzasadnioną w tym przypadku ciekawość, jestem do waszej dyspozycji odpowiadać wam na wszelkich waszych pytań. Wiem jednak że będzie ich bardzo dużo i dlatego proszę was abyście ich zachowali na później, gdy dojdziemy do domu, gdzie będzie wystarczająco dużo czasu na rozmowy, na szczegółowe wyjaśnienia i na złożenia przeze mnie dla was uproszczonego słownika poprzez którego zaczniecie rozumieć wszystkie te liczne słówka, terminy/określenia i pojęcia które wciąż brakują w waszego języka. Wasza gramatyka jest bardzo uproszczona, nasza jest bardzo złożona i nasz słownik jest bardzo bogaty. Wykorzystacie około pięciuset tysięcy słów, a my posiadamy ponad pięćdziesiąt milionów podstawowych słów, które wraz z pochodzącymi przez nie pojęcia i określenia są około dwóch miliardów. A przecież jeden z waszych filozofów powiedział że dwie osoby zanim zaczną dyskutować nad danym zagadnieniem, powinny uzgodnić pojęciach. Przygotowanie tego uproszczonego słownika będzie trudnym zadaniem, ponieważ na Ziemi operujecie pojęciami z czterowymiarowego świata, my tu żyjemy w świecie wielowymiarowym, który styka się z światem nieskończonych wielkości. Wielu z danych przeze mnie określenia i wyjaśnienia będą dla was śmieszne i absurdalne. Jednak będą się one wam wydarzać takie tylko na początku. Gdy pożyjecie tu wystarczająco długo zobaczycie i zrozumiecie sporo rzeczy, poszerzycie i wzbogacicie wasz widnokrąg. Wtedy nasza terminologia będzie dla was brzmiała bardziej zrozumiale i dostępniej.
Aleja na której grupa jeździli, szła lekko do góry, robiła dużo zakrętów i była zarośnięta z obu stron krzakami obsypanymi najrozmaitszymi kolorowo zabarwionymi aromatycznymi kwiatami, niektóre były podobne do ziemskich, a inne całkiem nieznajome/nieznane. Za krzakami stali wszędzie drzewa, wysokie i niskie, liściaste i iglaste, o zielonych żółtych, brązowych, czerwonych, niebieskich, pomarańczowych i fioletowych liści, obsypane najróżniejszymi znane i nieznane ziemskim kosmonautom kwiaty i owoce. Tworzyli one jakaś fantastyczna dżungla, z których (drzew) od czasu do czasu znosili się stada jaskrawozielonych ptaków ze mocnych wrzasków i wodospadach pieśni, okrążali/(latali w kolo) i znów schodzili do drzew, podobny do hałaśliwej wesołej wichury złożonej z licznych szlachetnych kamieni.
Tu i tam zza którymś z kretów dochodzili również delikatne gruchanie(odgłos gołębi!) licznych gołębi, które przelatywali z drzewa do drzewa, lasu do lasu, parami i w stadach.
Ogromne kolorowe motyle przelatywały z kwiat na kwiatu, trzepocząc powoli swoimi jedwabnymi skrzydłami.
Zwinne wiewiórki i jakieś inne nieznane zwierzaki z wesołymi krzykami/wrzaskami gonili się wśród gałęzi drzew, rozmachując swoje puszyste ogony jak flagi.
W pewnym miejscu gdzie gałęzi jakimiś szczególnych tropikalnych drzew przelatywali się nad drogi, liczne żółtawe małpki z podłych(?) pyszczkach pokazali wesoło swoje zęby jeźdźcami i zawiśli w dół głowami trzymając się swoimi ogonami za gałęzi. One hałaśliwie wykrzyknęli czegoś niezrozumiałego do kosmonautów. Hałaśliwa zabawa młodzieńców była uspokojona przez starej białobrodej małpy, która zwróciła się do ziemskiej pary i dla jej wielkim zaskoczeniem znów w ich czystym języku:
- Nasze energiczne/bujne/(lubiące się bawić)/wesołe dzieci mówią: Witajcie miły /(bracia nierodzeni). Zapraszamy! Spróbujcie z naszych ładnych owocach!
- Dziękujemy, dziękujemy! – krzyknęli Nadia i Geo, przyjmując podanych im owoce i głaskając po główkach niektóre z wesołych młodzieńcach.
Wielu ptaków i zwierząt spotkali oni na swoją dalszą drogę i wszędzie były one wesołe, bawiące się, dobrotliwe, jakby nie znali starach i wrogości.
W pewnym miejscu aleja się rozgałęziała/rozchodziła i zaczynali się czterej nowe aleje. Konie ruszali w najbardziej prawej z nich.
Dopiero teraz Nadia zauważyła że powody konia które trzymała w swoje ręce nie przechodzili przez jego ustach co jest zwyczajne przy ziemskich koni lecz były zahaczone na końcu siodła, na poprzecznym patyku. Nie było tez (klapek na oczu) konia. Całkiem niezauważenie przeszła/upłynęła kolo godzina ziemskiego czasu. Zauroczonych oglądaniem licznych pięknych przyrodniczych obrazów, kosmonauci przez całym czasie milczeli. Milczał również Dante.
W pewnym miejscu, zaokrąglony/zawinięty/wypukły piękny drewniany most, jak tęcza łączył brzegi cichej rzeczki. Gdy kopyta końmi zastukali po okrągłych belkach mostu wydostały się kilka taktów wesołego rytmicznego/ożywiającego marszu. Za wielkim zakrętem odkryła się obszerna łąka. Na jednym z jej końców znajdowało się ładne ujście z korytem zrobionego przez delikatnie różowego marmuru.
- Zatrzymajmy się tu, abyśmy my i końmi odpoczęli – powiedział Dante.
Czysta jak kryształ woda wkrótce zaspokoiła pragnienia ludźmi i końmi.
Podróżnicy położyli się na miękką trawę. Piękne kwiaty delikatnie się kołysali z lekkiego wiaterku, który od czasu do czasu (do,przy)nosił Mn swoje skrzydła nieznane dla ludzi aromatów/zapachów. Małe białe chmurki powoli się poruszali po kryształowo-błękitnym niebie, przesłaniając i odsłaniając obu kolorowych słońcach z których dochodzili miękkie wiosenne promieni, ocieplające lecz nie spalające skóry ludzi.
Było cicho, bardzo cicho. Tylko z gałęzi drzew dochodziły miękkie, głaskające gołębie głosy. Było słychać też chrupanie koni, które zaczęli się pasać.
Uniesiona tym słodkim pokoju, Nadia wkrótce zadrzemała. Jej drzemkę była jakaś nieuporządkowana zmiana scen, których zobaczyła przed chwilą w tym nowym dla niej świat.
Gwałtownie ona się przestraszyła. Coś ciepłego i wilgotnego ją pogłaskało po buzi. Ona otworzyła oczy i wykrzyknęła z zaskoczeniem. Dwie ogromne piękne oczy wpatrywali się w jej twarzy.
Ładna (mała sarna, sarenka?) znów jej liznęła po twarzy. Nadia usiadła obiela jej cieniutkiej szyi i pocałowała jej brązowym (płamkowatym, dekoracja w postaci plamek) pysku, który ładnie pachnął mlekiem. Sarenka z zaufaniem przytuliła się w jej uścisku, i od czasu do czasu znów jej liznęła po buzi. Ona jakby chciał jej coś powiedzieć, podzielić się czymś (w sensie informacji). Z radości Nadia się (załzawyła, pojawili się jej łzy). Jak dużo piękna tu było! Jak dobrze było i na duszy!
Z drugim końcu polany doszło (beczenie) sarny. Sarenka podniosła głowę spojrzała w tamtą stronę i i odpowiedzi cicho i /piskliwie (zabeczała). – Matka wola swoje dziecko! – domyśliła się Nadia.
Sarenka skoczyła na swoje cienkie nóżki, liznęła Nadia po buzi i szybkimi drobnymi krokami ruszyła do swojej matki. Nadia śledziła jej oczami. Ona widziała jak jej matka radośnie przywitała swoje dziecko i jak zaczęła lizać językiem jej krótkie pstre włosy. A sarenka popchnęła/wstawiła swój pyszczek pomiędzy tylnymi jej nogi i zaczęła łakomie ssać z jej pełnego wymię(?).
Lecz dokładnie w tej chwili Nadia zobaczyła jak spośród drzew za sarny, stąpając bez hałasu, pojawił się ogromy czarny niedźwiedź. A sarna zachłyśnięta/(zajmująca się) swoim dzieckiem nie słyszała nic.
- Geo! – wykrzyknęła Nadia – Niedźwiedź! Niedźwiedź!
Geo który również zadrzemał się obudził, otworzył oczy i spojrzał w tamtą stronę dokąd skierowała rękę Nadia. Szybko wyciągnął swój pistolet, lecz nie mógł strzelić bo ręka Dantego go zatrzymała.
- Nie – powiedział on spokojnie. - Nie spieszcie się! Zaczekajcie trochę!
Zadziwiony tego wmieszania/ingerencji, Geo odstawił bron w jej kabury. W tej chwili niedźwiedź zbliżył się całkiem blisko do sarny, wyciągnął głowy i liznął sarenki po pyszczku. A sarna odwróciła się do niedźwiedzia spojrzała na nim spokojnie i kontynuowała się pasać. Sarenka przestała ssać odwróciła głowę i (ze swojej kolei)/(w odpowiedzi) liznęła niedźwiedzia w jego pysku. A potem pośpieszyła do drzewach przywitać małym czarnym niedźwiadkiem, który (nie zwinnie) przepychał się przez wysokiej trawy.
Nadia odetchnęła w ulgą.
- Tak! – powiedział Dante. Jesteście w świecie pełnej harmonii.
Niespodziewanie jednak, jakby na rozkaz jakiejś złej siły która postanowiła zabawić się tym stwierdzeniem Dantego, gdzieś w pobliżu zabrzmiał silny jak grzmotu ryk i zza jednego drzewa na malej grupie ludzi (na,wy)skoczył jakaś ogromna głowa potwora z szeroko otwarta usta, obsypana licznymi dużymi, ostrymi zębami.
Gdy Nadia jej widziała, zapiszczała/zakrzyczała z przerażenia i zamknęła oczy. Gdy znów je otworzyła, zrozumiała że wciąż jest żywa i zdrowa i że Geo był kolo niej, również żywy i zdrowy. Straszna głowa zniknęła, tylko że razem z nią zniknął i Dante. Dwaj kosmonauci zaskoczeni i załamany wyskoczyli (na nogi) i pośpiechu zaczęli się rozglądać dookoła.
Dziwnie! Rzeczywiście dziwnie!. Mimo ze właśnie co wydarzyła się tak głośna tragedia, niedźwiedź i sarna i sarenka i niedźwiedziątko, a również i trzej koni, spokojnie kontynuowali się pasać jakby nic się nie wydarzyło.
Geo i Nadia spojrzeli na siebie. Czyżby im się przyśnił jakiś zły sen? Ale jak obu z nich jednocześnie? I gdzie zniknął Dante?
Jakby w odpowiedz na to pytanie, gdzieś z wysoko zza jedno ze znajdujących się kolo nimi drzewo, zabrzmiał głos zaginionego.
- Tu jestem! Żywy i zdrowy! Na gościny u mojego przyjaciela Dino!
Zaskoczeni kosmonauci spojrzeli do góry. Na tle błękitnego nieba zarysowała się ta sama ogromna straszna głowa, której ujrzeli przed chwilą. Wystawała ona z długiej i grubej szyj naszykowaną grubymi trójkątnymi kościstymi tarciami, sterczącymi do góry. A tam gdzie szyja łączyła się z ogromnym ciałem potwora, podparte czterema grubymi i wysokimi slupami, na szerokimi plecami którego spokojnie z uśmiechem, siedział po turecku Dante.
- Nie bójcie się! Nie bójcie się Dino!
Po tym poklaskał potwora po szyj. W odpowiedzi potwór odwróciło głowę do niego i się uśmiechnął. Tak, uśmiechnął się. Co prawda uśmiech potwora, lecz było widać w nim miłość która łączyła nim z ciemnawym człowiekiem. Wtedy Dante powiedział mu coś, po czym znów zawołał do kosmonautów:
- Nie bójcie się! Nie bójcie się Dino!
Teraz długa szyja potwora znów wyciągnęła (się), ogromna głowa znów przechyliła/schyliła się do wypłoszonych kosmonautów i szeroka czerwona usta/paść złapała Nadia. Geo krzyknął z przerażeniem. Po chwilę on jednak zobaczył że Nadia znajdowała się już za Dantego żywa i zdrowa. Dopóki się opamiętał on sam też się znalazł na plecach potwora za Nadią. Mimo że zęby Dyno były potworne, jego wargi były miękkie i za ich pomocą on bardzo uważnie, nie szkodząc nimi, przeniósł ich trzej na swoje plecy.
- Jak się macie? – zapytał uśmiechnięty Dante, po tym jak zaczeka aby wrażenia kosmonautów trochę wygasły/zacichły?
- To prawda że żart mojego przyjaciela był trochę paskudny, lecz co robić? Taki on już jest! Wciąż nie może nauczyć się przyzwoitych stosunków. A inaczej jest dobrym chłopcem!
Dwaj kosmonauci nic nie odpowiedzieli. Tylko złapali się jeden drugiego rękami i to akurat na czasie. Gwałtownie jakby zaczęło się trzęsienie ziemi. Wkrótce jednak obaj zrozumieli co się stało i uspokoili się. „Dobry chłopak” właśnie ruszył w drogę.
Podróżowanie na plecy dinozaura nie było zbyt przyjemne. Przypominało pokąd podróż na plecy wielbłąda. Najlepsze było to że się szybko zakończyło.
Powrotna droga – z jego plecy do ziemi – pokonano znów za pomocą potwora.
Na rozstaniem Dante pogłaskał nim po ogromnej głowie i powiedział mu czymś z/jako wdzięczności. W odpowiedz Dino zamrugał oczami, uśmiechnął się znów zębatą paszczą i potem zaczął się oddalać, odrywając od czasu do czasu z drzew jakimiś dużymi, soczystymi owocami.
Dość rozkołysany z podróży tego przedhistorycznego ‘powozu’ kosmonauci poszli dalej piechotą. Koni pozostali na łąki. Pogoda była ładna, powietrze – świetne, nastrój – doskonały.
Zewsząd dochodziły śpiewy licznych ptaków. Wszystkie one jakby śpiewali jakimś chwalebnym, wdzięcznym/dziękującym hymn życia.
Ta wspólna radość (za,o)panowała również małej grupie podróżnych i wraz z podążaniem wykrętnej alei ich radość zwiększała się coraz bardziej. A gdy aleja weszła do polany skąd odkrywał się widok na obszerną dolinę, otoczona (ze wszystkich stron) wysokimi aż do nieba ogromnymi zaśnieżonymi górami, kosmonauci nie mogli dłużej powstrzymać napierającym w ich piersi podnieta(?), zatrzymali się i stwierdzili jednym głosem:
- Doskonałe!
Naśladując ich uczucia, Dante również się zatrzymał, wpatrzył się w dalekich zaśnieżonych gigantów i cicho zaśpiewał jakaś nieznana radosna pieśń. Jego głos był miękki, przyjemny i dźwięczny. W pieśni której śpiewał wkładał on całej swojej duszy. Jego twarz jaśniała jakiejś wewnętrznej nieziemskiej radości. Oczy (jego) były zamknięte.
Poruszeni cudownej pieśni i jaśniejącej, przekształconej i ubóstwionej twarzy Dantego, Nadia zastanowiła się i powiedziała:
- I to ma być Dante, którego mroczny/ponury obraz zachował się w mojej pamięci jako symbolem ogólnoludzkiego smutku, jako tragicznym (izobliczytel – ukazujący prawdziwej natury) piekielnych sił na Ziemi? Czym/Co przewróciło/przekształciło nim w taką anielską/(podobnej do anioła) istotę?
Dolina do której weszli miała już kształtu ogromnego kotła, którego ściany były/stanowiły urwiska/pobocza stromych szczytów. W swoim początku była ona zarośnięta wysokimi 200 metrowych sekwoje[2] z tego samego gatunku co kiedyś nakrywał większej części Kalifornii. O Szczeblach/pniach grubych na 30 metrów stali one tam gęsto wokół/blisko siebie jak i szli/skierowane do nieba niby statki kosmiczne gotowe do lot ku nieskończoności.
Cała godzina była potrzebna podróżnikom na wyjście z tego ogromnego/gigantycznego lasu. W końcu przed nimi okazał się niższy las złożony z borów i jolek przymieszane z liściastymi owocowymi drzewami. Z obu strony alei coraz częściej widać było ładne słoneczne polany, wśród których znajdowały się oryginalne, wijo- podobne, najrozmaitszego kształtu domy. Niektóre z nich podobne były do malowane/dekorowane jajka, inne do kaktusów, trzecie - do balonów, czwarte - do wielkich jaśniejących chmurkach, piąte – do szeroko/stabilnie postawionych/stojących na swojej postawie drzewa manganowe (od mango), szóste – do stożków… I mimo że kształty były tak różnorodne w każdego z nich było coś wspólnego. Wszystkie one posiadały miękkie, zaokrąglone zarysy/kształty. Nigdzie nie widać było ostrych rogach/narożnikach i krawędzi. Wszystkie były pomalowane w miękkich pastelowych harmonijnych kolorach. Były nie za wysokie i nie za duże. Stanowiły/Były to domy poszczególnych rodzin.
Ludzi których widać biło w ich okien lub znajdowali się na zewnątrz na polanach, odpoczywających sobie pod promieniach obu słońc, były (co) do jednego zbudowany. W ich twarzach, mimo że każda z nich posiadała swoja silnie wyrażona własna indywidualność było widać te/takie same cechy jakiejś przenikającej mądrości, absolutnego zrównoważenia i w zupełnym (s)pokoju.
Polany obfitowali/(były pełne) leśnych zwierząt. Bez strachu poruszali się wśród ludzi, którzy karmili ich głaskali ich i opiekowali/troszczyli się nimi jak własne dzieci. Prawdziwych dzieci jednak, ludzkich dzieci, nie było widać.
Zrobiło to wrażenie Nadii, lecz ona powstrzymała się zadać pytaniem Dantego.
W końcu jak pochodzili przez dłuższego czasu i napełnili się licznych wrażeń, kosmonauci usłyszeli głos swojego przewodnika który powiedział im:
- Oto i koniec naszej podróży!. Witajcie w domu!
Dom który stal przed ich oczy/spojrzeniach znajdował się wśród pięknej łące. Był dwupiętrowy z szerokich okien i werandzie oraz podobny był do pięknej Przybrzeżnej/ włoskiej willi, przyszła/dostarczona jakby prosto z wyspy Kapry.
Liczne zbudowane kapary(cierniste?) uzupełniały i wzmacniali tego wrażenia. Białe gołębie które (dźwięki wydawane przez gołębiach?) w swoich gniazd, jakby (po) błogosławili ten piękny zakątek. A jakie było zdziwienie kosmonautów gdy po małym białym piesku który radośnie zaszczekał i ruszył ich przywitać pojawiła się też dobrze znanej im figury robota Rozum, który powiedział:
- Witajcie, witajcie! Ja was wyprzedziłem!
Po tym z drzwi domu wyszła ładna kobieta o czarnych włosach, która powolnymi krokami zbliżyła się do nich i powiedziała do nich po włosku:
- Witajcie miły gości z Ziemi. Witajcie! Będziecie się tu czuli jak we Włoszech.
A Dante dodał:
- Niech zapoznam was z mojej towarzyszki Bea. Jej kiedyś na Ziemi nazywali Beatrycze.
Gdy weszli do określonej przez ich domakiny pomieszczenie, Geo i Nadia zauważyli że składa się ono z dwóch pokoi i łazienka.
- No i co się teraz stanie z nami gdy zdejmiemy swoje buty i kostiumy oraz wejdziemy do łazience się wykąpać? – zapytała Nadia. Znów przykleimy się do podłogi?
- Zaczekaj! Ja spróbuje pierwszy – powiedział Geo.
On zdjął jednego buta, stawił nogę na dywanu pokoju i dużą silą spróbował oddalić/oderwać swoją nogę od nim. Ku jemu zdziwieniu noga oderwała się bardzo łatwo. Wtedy on zdjął również drugi but i zaczął spacerować/chodzić w pokoju.
Nadia popatrzyła się na nim zdziwiona. Co to znaczy?
- Oznacza to że ich dywan wykonano z materiału antygrawitacyjnego. Podobnym materiałem za pewnie nakryta jest podłoga w łazience. Najwyraźniej będziemy tu mogli poruszać się spokojnie bez specjalnych butach i ubiorów.
Jak się umyli i odpoczęli trochę, gości zaproszono przez domakinami/(panami domu) na obiad w ładnym podwórku pod podwójnym cieniem jednego z większych kaparów.
Obiad składał się z samych owocach, Świeżych/niegotowanych warzyw i jakieś syntetyczne preparaty o szczególnie przyjemnym smaku.
Wszyscy jedli bardzo mało.
Po ukończenie obiadu Geo i Nadia wrócili do swoje pokoje (przespać się)/pospać trochę.
Gdy po kilka godzin na ich ziemskich zegarkach, już dobrze wyspany, oni znów wyszli na podwórku zauważyli że Dante wciąż siedział w tym samym miejscu kolo wielkiego kapara. Zaprosił ich usiąść kolo niego a potem podał im mały zeszyt i powiedział:
- Przejrzyjcie dziesięciu stron na których napisałem w języku słowiańskim, póki spaliście, przetłumaczonych ważniejsze słowa i pojęcia w naszym języku. Dalej systematycznie będę wam tłumaczył inne słowa, tak by wasz słownik stawał coraz kompletny i bogatszy.
Po chwile przyszła do nich Bea, oraz robot Rozum.
Wtedy Dante powiedział im że mogą już porozmawiać o pytaniach które kosmonauci chcieliby zadać.
- A czy ja również będę mógł zadawać pytań? – zapytał się robot.
- Oczywiście! – odpowiedział Dante. – Cieszę się że również się interesujesz.
Tak zaczęli się rozmowy z Dantem i Beatrycze.


Cześć 4
Pytania, pytania…

Geo i Nadia bardzo wahali się które z powstających w ich głowach nieskończonych pytań najpierw zadać. W końcu Geo zapytał się następującej rzeczy:
- Która jest planeta na której przebywamy teraz? Na którym miejscu w Galaktyce się ona znajduje?
- Planeta na które razem jesteśmy znajduje się w samym centrum naszej Galaktyki. Nazywamy jej Albogoya[3]. Wiadomo nam że mieszkańcy Ziemi podejrzewają że jako centrum powinno służyć jakaś ogromna gwiazda, jakieś ‘słonce’ mówiąc w waszym języku – powiedział Dante.
- Posiada ona średnica znacznie większej od ziemskiej. Dlatego wydarzyły się tamte nieprzyjemności w waszym statku zanim dostaliście od bociana obuwie i ubrania zmniejszającymi silę grawitacji.
Odległość pomiędzy waszą planetą a Albigowa jest około 34000 lat świetlnych, a z najbardziej odległych układów słonecznych naszej Galaktyki do nas odległość wynosi około 50000 lat świetlnych. Właśnie z tego powodu konieczne są ogromne prędkości lotów, prędkości znacznie większe niż prędkość światła. Powiem wam jednak że dla niektórych spośród nas, mieszkający centrum (galaktyki), istnieje również inna możliwość pójścia do określonego miejsca w kosmosie, przy którym nie jest potrzebny żadnego czasu. To oznacza - natychmiast. Ale to nie wszystko. Możemy podróżować w przeszłości i w przyszłości choć w bardzo określonych, ograniczonych granicach.
- Mamy nadzieję że wyjaśnicie nam metody poprzez które te rzeczy są możliwe! – powiedział Geo. W naszej literatury fantastyczno-naukowej (science fiction) tematy te są rozważane bardzo często, lecz wszystkie one są na razie najzwyklejsze i niewyjaśnione teorie.
- Nie spodziewajcie się że tu przy nas znajdziecie odpowiedzi na wszystkie istniejące problemy, bowiem jest ich nieskończoność w pełnym sensie tego słowa. Różnica pomiędzy nami a wami jest że wyprzedziliśmy was w ewolucji o 20 miliardów lat ziemskich i że nie tylko nagromadziliśmy ogromnej wiedzy i siły, lecz samy zmieniliśmy swoje osobiste cechy i możliwości stając się co niektórzy z was nazywają ‘ponad-ludźmi’ czy ‘bogowie’. To jednak czeka również was w przyszłości. Jak szybko nadejdzie ta wasza przyszłość zależy to tylko (wyłącznie) od was.
- Na czym polega wasza „boskość”? Czym konkretniej odróżniacie się od ziemskimi ludźmi? – zapytała się Nadia.
- Po pierwsze – odpowiedział Dante – osiągnęliśmy względne fizyczna nieśmiertelność.
- Nie rozumiem – powiedziała Nadia. – Jak to nieśmiertelny i względnie nieśmiertelny. Co o oznacza?
- Wyjaśnię wam. Na Ziemi żyjecie 70-80 lat i rozstajecie się z waszymi ciałami, nie zdając sobie sprawę czy rozstanie to jest końcem życia jednostki lub początkiem nowej formy istnienia/egzystencji.
Tu w centrum naszej gwiezdnej rodziny, jesteśmy jedno pokolenie fizycznie nieśmiertelnych ludzi, produktem dostosowanego do wiecznych zakonów żywego Wszechświata życia niezliczonej liczbie poprzednich pokoleń, o ciągle wzrastającej mądrości. Nasze ciała poza energii ze skromnego pokarmu otrzymują również ogromnej energii poprzez receptorów nerwowych znajdującymi się na skórze, posiadające szczególne mechanizmy transformujące, przekształcające w energii kolorowych promieni naszych dwunastu słońc. Śmierć fizyczna opuściła naszego świata jeszcze 50 milionów lat ziemskich. Natomiast ta nasza nieśmiertelność jest względna, ponieważ długość życia Wszechświata materialnego w którego żyjemy mimo że trwa 45-50 miliardów lat ziemskich jednak posiada swój koniec. A wraz z końcem istnienia tego materialnego  Wszechświata zazwyczaj nadchodzi koniec naszego ciała fizycznego. Są wyjątki o których będziemy mówić później.
- Czemu zawsze podkreślamy ‘fizyczne ciała’? Czy istnieje nieśmiertelność która nie jest względna, tzn. niezależne od końca istnienia Wszechświata?
- Racji! Wasze pytanie jest na swoim miejscu! – powiedział Dante. – I oczywiście będziecie mieli bardzo dużo innych pytań. Mówię o ciałem fizycznym, ponieważ istnieją również ciała niefizyczne, przebywające w ciałem fizycznym, jedno z których posiada nieśmiertelność absolutna. Ciało to u was na Ziemi jest nazywane różnie – duch, dusz, monada, ciało duchowe, jednostka itd. Nawet podczas zwyczajnej długości życia ciała fizycznego, trwającej 70-80 lat ziemskich, monada zamieszkująca w tym ciele pozostaje nieśmiertelna, podróżując wśród miliardów planet naszej Galaktyki gdzie gromadzi doświadczenia w ciągle nowe i to nowe ciała fizyczne, które opuszcza po ich śmierci, aż w końcu przybierze/zdobędzie tamte cechy właściwe nieśmiertelnego źródła wszystkich najwyższych w Mega-wszechświecie – ojciec i matka wszystkiego co istnieje – Bóg.
Rozróżniamy pomiędzy lokalnego-wszechświata i Mega-wszechświata. Gdy mówimy o śmierć naszych ciał pod koniec egzystencji wszechświata, mamy na myśli lokalnego wszechświata w którego żyjemy w danym okresie kosmicznym. To wszechświat posiadający określone granice i składający się z określonym choć dla was zbyt dużą liczba galaktyk, skupiska i przestrzenie. Właśnie taki wszechświat posiada swoje powstanie i śmierć. Podczas każdego nowego początku, przy eksplozji lokalnego ‘wszechświatowego jajka’, nowo powstałe galaktyki zaczynają oddalać się od swojego początkowego centrum z coraz bardziej wzrastającej prędkości. Ta prędkość jednak nie może osiągnąć prędkości światła. Istnieje pewna krytyczna granica znajdująca się w połowie prędkości światła. To zwiększanie prędkości obserwujecie na Ziemi jako określanego przez was Efektu Dopplera[4]. Wasze obserwacje pokazują jednak, że ten wzrost prędkości oddalania się zaczął już maleć. I rzeczywiście obniżanie prędkości będzie kontynuowało w sposób postępowy, aż dojdzie do chwili w której będzie obserwowany negatywny efekt Dopplera cofający widmach galaktycznych w kierunku promieni fioletowych, czyli galaktyki zbliżające się do siebie.
Tak przy tym postępowo zmniejszającej się prędkości oddalania się galaktyk w reszcie dochodzi do momentu gdy przyspieszenie otrzymane po eksplozji zanika, ich masa staje się równa zero i ich ruch zanika. Z powodu tego że otoczka każdej lokalnej galaktyki zbudowana jest z nieznane wam pole siłowe nie przepuszczające przez siebie żadnych cząstek materialnych ani żadne fale siłowe, nić z zewnątrz nie może zmienić ten stan absolutnego pokoju, ten absolutny bezruch wszystkich galaktyk nagromadzonych po peryferii przestrzeni danego lokalnego wszechświata. W ten sposób pokój ten może stać się wieczna śmierć w absolutnym znaczeniu tego słowa. Lecz w właśnie w ten moment z centrum, który jest wszędzie, z serca które obejmuje wszystko, nadchodzi mocny impuls/pęd. Jest to jakby kolejne pchnięcie wiecznej pulsacji wszechświatowego serca, wiecznie żywego Wielkiego Ojca, popchnięcie które roznosi życia wśród wszystkich wszechświatów, które stanowią komórki jego nieskończonego organizmu.
Wtedy rozszerzonych do końca, zamarłymi w bezruchu galaktyki, pod wpływem tego mocnego impulsu znów ruszają w drogi lecz teraz odwrotnej, do swojego pierwotnego centrum. I podczas swojego lotu do niego napotykają one wszechświatowe przestrzeni gęsto wypełnionymi falami elektromagnetycznymi, stanowiące dziewiętnaście dwudziestej (19/20) części substancji ich pierwotnego ‘wszechświatowego jajo’, które one pragnąc /mocno wchłaniają. W taki sposób na końcu gdy wszystkie galaktyki wzbogaconymi pochłoniętymi na drodze fale elektromagnetycznymi zbierają się razem, tworząc jeden ‘super gęsty wszechświatowy atom’, pewne ‘wszechświatowe jajo’, które zasypia i czeka dalej na swój czas.
A gdy upłynie ‘noc Brahmy‘, kolejne inicjujące pchnięcie które staje się powodem aby niektóre wszechświaty zaczęli się zaciskać/zwijać/pomniejszać a inne żeby się poszerzać, budzi je do nowego życia. Nastaje dla niego kolejny ‘Dzień Brahmy’.
Zachodzi to w ten sposób jak w naszego wszechświata trak i w każdego innego wszechświata którego nazywamy ‘anty wszechświatem’.
- Tak! – zamyślona powiedziała Nadia. - Teraz rozumiem jakie jest sens hinduskiego mitu o dniach i nocach Brahmy.
- To mniej więcej odpowiada naszej teorii o pulsującego wszechświata – dodał Geo.
- Ta wasza teoria – powiedział Dante – odnosi się tylko do poszczególnych, ograniczonych śmiertelnych wszechświatach. O tym wszechświecie my posiadamy pewnej wiedzy. O drugiej – Mega-wszechświata – tamta która jest wspólna i bezgraniczna, ponadczasowa i nieśmiertelna, jest ona nam zupełnie nieznana. Jest ona jakby organizmem w którym ciągle tworzą się i umierają poszczególne wszechświaty, które w istocie stanowią jego atomy, wiecznie zmieniające się, wiecznie przechodzące od bytu w niebytu i od niebytu w bytu, bez żadnych skutku dla mega-wszechświata. Proces ten można porównać do wewnętrznej wymiany (materii) w ludzkim organizmie, oczywiście tylko w przybliżeniu.
Gdy fizycznie nieśmiertelny ludzie rozwiną się na tyle żeby osiągnąć cechy Ojca Mega-wszechświata one zlewają się z nim nie tracąc swojej osobowości i już nie umierają razem z umierającymi wszechświatami. Takie jest znaczenie formuły: 1=∞.
Galaktyka w której wszyscy my żyjemy jest częścią lokalnego wszechświata, zwanego Anhira/Anchima, co w waszym języku oznacza ‘nowy świat’. Tu w tym wszechświecie my jesteśmy emigranci z istniejącej w dalekiej przeszłości inny lokalny wszechświat zwanego Minhara, którego opuściliśmy gdy zbliżał się czas jego śmierci. O tym naszym exodusie/przeniesienia/przeprowadzki będę wam opowiadał innego razu.
Jak żyjemy tu na planecie Albygoyi, jakie są nasze charaktery, prawa i porządek społeczny, jakie są nasze zdolności i cechy, co pracujemy i jak tworzymy nie będę wam teraz opowiadał szczegółowo ponieważ będziecie mieli szansę obserwować nas, będziecie mogli brać udział w niektóre z naszych działalności, zapoznacie się ze wszystkim co was interesuje.
Nastała cisza. Geo i Nadia milczeli głęboko zamyśleni. Właśnie usłyszeli rzeczy których powinny byli dobrze przemyśleć.
Po tym jak upłynęło sporo czasu milczenia, rozmowy wznowiono przez Geo.
- Czemu nad Albigoy świecą się dwa słońca?
- Więc tak… Przechodzimy zatem do konkretnych pytań – powiedział Dante. – Słońca które krążą wokół naszej planety są nie dwie lecz trzynaście. W chwili w której jedno ze słońc znajduje się nad Albigowa, ze szczytami gór można zobaczyć zachód poprzedzającego słońca jak i wschód następującego słońca. Więcej słońc nie można zobaczyć z żadnej części Albigoy, ponieważ jej średnica jest bardzo duża. Można ich zobaczyć jednocześnie tylko podczas lot w kosmosie i to jeśli punkt obserwacji jest bardzo wysoki i znajduje się nad południowym albo północnym biegunie Albigoy.
Na Ziemi wiecie że nasza galaktyka posiada rękawy w kształcie spirali, lecz wciąż nie stwierdziliście ilu ich jest. Jest ich trzynaście. Dlatego właśnie najbliższe do Albigoy słońca należące do rękawów jest trzynaście. Gdy tu przybyliśmy z naszego starego, zaginionym już lokalnym wszechświatem Minhara, zostaliśmy nowy młody wszechświat zawierająca chaos galaktyk i skupiskach. Nasze zadanie było żebyśmy usunąć/zlikwidować chaos i zorganizować galaktyk, tworząc źródeł energetycznych, słońcach, które mieli zastąpić tymczasowe małe słońca atomowe wykorzystywane do oświetlenia i ocieplenia naszej planety podczas naszego lotu przyjazdowym/dotąd. To czarne słonce jest odwrócone do nas ciągle z tej samej strony. Służy ono nam jeszcze jako stacja meteorologiczna jak również jako stacja pośrednia dla niektórych lotów do galaktyki.
W ten sposób obecnie posiadamy noc która jest 12 krotnie krótsza od naszego dnia. A nasze słońca poczynając od drugim są uporządkowane jedno za drugim w następującej kolejności: jasnofioletowe, fioletowe, niebiesko-fioletowe, niebieskie, niebiesko-zielone, żółto-zielone, zielone, pomarańczowe, jasnoczerwone, czerwone i purpurowe.
Te trzynaście słońca znajdują się na różne wysokości przy czym najcieplejsze z nich znajduje się w najbardziej odległej orbity, a najchłodniejsze w najniższej orbity do Albigoy. Trzynaste,. Czarne słońce jest jeszcze bliżej do nas i niesie nam nocny odpoczynek. Jest to jeden z powodów że nasza roślinność jest różnokolorowo zabarwiona. Każde nasze drzewo, każda nasza roślina wchłania promienie tylko z jednego ze słońc a odbija promienie pozostałych słońc.
W ciągu tysiącami milionów lat naszego istnienia tu na różne sposoby zdążyliśmy wyregulować stan absolutny wilgoci, temperatury, i skład naszej atmosfery, której grubości jest bardzo duża i tylko trochę rozcieńczona w jej (zewnętrznej) peryferii. Stworzyliśmy również siłowe warstwy ochronne wokół planety które chronią jej przed wszelkie szkodliwe kosmiczne, rentgenowskie i inne promieniowania nadchodzące z innych galaktyk i mgławicach, jak również z promieniach wydalanych przez procesów jądrowych zachodzących wewnątrz w trzynastu rękawach naszej galaktyki. Są to warstwy które przepuszczają tylko pożytecznych składowych różnych widm elektromagnetycznych i innych fal nadchodzących do nas ze wszystkich stron kosmosu.
Te warstwy ochronne są o różnej gęstości i różnym natężeniem nad różnimy miejscami Albigoy. Są one najbardziej gęste nad równikiem i robia się cięższe w kierunku biegunów, śluzą dodatkowo jako regulatory promieni cieplnych ze słońc i wytwarzają jednakowy klimat we wszystkich obszarach Albigoy.
Pewne zaniżenie temperatury wynoszące około 2° w porównanie z normalnej temperatury, która jest 18°C według waszej skali Celsjusza, następuje pod koniec roku i jest związane z lekko elipsoidalnym kształtem orbit 13 słońc. Taka elipsoidalność jest jednakowa dla wszystkich układów gwiezdnych.
Temperatura bezpośrednich promieni słonecznych jest pomiędzy 30° i 42° w skali Celsjusza, przy czym najniższa, tzn. 30° pochodzi ze słońca purpurowego, a najwyższa - 42° pochodzi ze słońca jasnofioletowego. Różnica w temperatur pomiędzy każde kolejne dwa słońca wynosi 1°.
Nasz rok trwa tyle ile trwa jeden obrót naszej galaktyki wokół centrum lokalnego wszechświata. Wynosi ona około 1 miliard lat.
- Ciekawie – uśmiechnęła się Nadia. – Jakbyście nie umieli korzystać z liczbami mniejszymi od milionów i miliardów!
Dante również się zaśmiał.
- Tak jest, ponieważ posługujemy się waszych miar i pojęć. Dla nas istnieją mniejsze cyfry, lecz są one nasze własne. Najwyraźniejszy przykład jest że jeden miliard waszych lat (ziemskich) równa się jednemu naszemu roku.
- Jasne, jasne! – zasmucona powiedziała Nadia. – Nie domyśliłam się o tym. A co wiecie o naszej Ziemi i jak się tego dowiedzieliście?
- Wasze pytanie jest krótkie lecz jego odpowiedz wymaga dużo wyjaśnienia które spróbuje wam udzielić – zaśmiał się znów Dante.
Przypomnijcie sobie o niewidocznym kanale i rzeki magnetycznej która doprowadziła was dotąd. Kanał ten przechodzi przez całym trzynastym rękawem galaktyki, w której dziewiątym okręgiem znajduje się żółta gwiazda. Gwiazdy ten nazywacie Słońcem. Wasz planeta Ziemia jest trzecia z kolej po planetach Merkury i Wenusem. Znamy również pozostałe planety waszego układu słonecznego.
Jak już wam wiadomo jestem jeden z tych którzy studiowali/badali waszej Ziemi. Żyłem tam przez waszego 15 wieku pod imieniem Dante Alighieri. Tak naprawdę moje prawdziwe imię jest Anaj Wenir. Nie spieśćcie się. Będziecie mieli czasu zadawać mi pytania! – powiedział on Nadii gdy zechciała ona zapytać nim coś.
Dla was pozostanę Dante Alighieri, wiem że nie przyzwyczaicie się do mojego prawdziwego imię. Nie kontynuuje z tym samym tematem. Każdy rękaw podzielony jest na 13 części. I ponieważ rękawy te w swojej zewnętrznej części są okrągłe, to każda ich poprzeczna cześć jest również kołem. Najbliższe do nas kolo jest pierwsze a najbardziej odlegle jest trzynaste. W dziewiątym kołem znajduje się wasz Układ słoneczny. Na Ziemi, ja jak i inny moi bracia dokonywaliśmy i dalej robimy badania najrozmaitszymi sposobami które trwają od milionów lat, przy czym robimy to samo na miliardów innych słońc i planet. Jeden z tych sposobów badan to pójście do Ziemi na wyprawy z całkowicie wyposażonym gwiazdolotem. Takie wyprawy pozostają tam przez pewien czas, przy czym gwiazdolot albo ląduje albo pozostaje na wysoką orbitę wydalając od siebie małe wywiadowcze aparaty latające, które sprowadzają na Ziemie naukowcy mający do wykonania specjalnego zadania. Po zakończeniu badań gwiazdolot powraca do Albigoy.
Inny sposób to pójścia któregoś z nas na Ziemi nie z ciałem fizycznym lecz z najbardziej doskonałym ciałem wewnętrznym, to które jest absolutnie nieśmiertelnie, i dla którego kosmiczne przestrzenie nie stanowią żadną przeszkodą.
Trzeci sposób to rodzenia się na ziemi w ludzkich ciał, podlegające wszystkim ziemskim prawom. Tak właśnie spędziłem swoje życie w 15-tym wieku pod imieniem Dante Alighieri.
Czwarty sposób, a jest to najłatwiejszy i najwygodniejszy sposób ze wszystkich, to wykorzystać „domowego gwiazdolotu”, z którym was zapoznamy.
Dalej wam opowiem o naszej ingerencji w pierwotnym ustrojeniem/przekształceniem Ziemi, o jej wyciągnięciu z pierwotnego chaosu.
Musze wam powiedzieć miedzy innymi że wszyscy my jesteśmy telepatami i możemy odpowiadać również na pytań zadanym w myślach.
- Wolę zadawać wam swoje pytania słownie – powiedziała Nadia. - Nie mogę przyzwyczaić się z podobnego rodzaju rozmowy!
- Rozumiem was – zaśmiał się Dante. - Lecz mimo wszystko zademonstruje wam tej naszej możliwości. Chwile temu gdy chcieliście mi przerwać, myśleliście o tamtych fragmentach z mojego poematu ‘Raj’[5] gdzie ja mimo że mieszkałem w 15 wieku opisuje wiedzy s fizyki do których wy ziemskich ludzi doszliście po Polowie XX wieku. Teraz wierze że jest wam jasne skąd posiadałem wtedy takiej wiedzy.
- Tak! Dopiero teraz rozumiem tego! – zamyślona powiedziała Nadia.
- Jesteśmy również jasnowidzami – kontynuował Dante. Przy czym nigdy nie zapominamy że jest to jedna ograniczona możliwość, szczególnie jeśli chodzi o przyszłości. Przyczyna tego jest że żywe istoty posiadają częściowej wolnej woli. Dlatego właśnie ich przyszłość nie jest absolutnie z góry określona.
- Jest tu coś niezrozumiałego dla mnie – zgłosił się Geo. – Skoro mieszkańcy innych planet posiadają wolej woli, wasza ingerencja w ich życia będzie naruszania ich swobodnej woli, a wasz brak ingerencji będzie niezainteresowaniem się wobec ich przeznaczeniem, wtedy gdi oni z wiekami pozostały w swoim rozwoju.
- Prawidłowo! – odpowiedział Dante. – Taka sprzeczność rzeczywiście istnieje. Dlatego przed chwilę podkreśliłem że żywe istoty posiadają częściowo wolnej woli. W ogóle życie jest mieszanką przeznaczeniem i wolnej woli. Dlatego tez w swoich stosunkach/relacjach z mieszkańcami innych planet wszyscy nasi bracia oceniają bardzo uważnie ingerować czy nie w ich życia. Przeważają praktyki przy których w określonych okresach rozwoju ludźmi oni są oświecany i uszlachetniany, po czym oni się sami rozwijają zgodnie z własnej wolnej woli. Zazwyczaj działamy jako nauczyciele wybranych przez nas ludźmi, którzy jak zrozumieją zasady za pomocą których trzeba ciągle budować rozwijającej się ludzkiej społeczności, stają się najbardziej pożytecznymi członkami, walczącymi o jego przyszłości. Jednym słowem staramy się tak samo jak w procesach chemicznych odgrywać roli katalizatorów, które przyspieszają procesów nie wchodząc w trwałymi związkami chemicznymi z elementów uczestniczącymi w tym procesie.
Jeśli chodzi o światach roślinnych i zwierzęcych na planetach w Galaktyce bierzemy najbardziej aktywny i bezpośredni udział w ich rozwoju. Na przykład stwarzamy warunki które są sprzyjające w ogóle do rozwoju życia organicznego. Wytwarzamy odpowiednie do oddychania atmosferach, warstwy ochronne, podobne do tego Havisaidowego na waszej Ziemi. Oraz magnetyczne i inne pola siłowe. Pracujemy nad wprowadzaniem pożytecznych mechanizmów w żywych organizmów, nad wytworzeniem i odziedziczeniem pożytecznych dla indywiduów i rodów instynktów i nawyków, nad rozwoju prymitywnego rozumu u zwierząt, przy czym nie jest w naszych siłach tworzenia życia. Jest to dziełem tamtego którego nazywamy Ojciec Ojców. My tylko pomagamy duszom które na początku swojego indywidualnego istnienia wchodzą do całkiem elementarne ciała fizyczne, aby przechodzić z niższej do wyższej formy dopóty dopóki zakończą swój cykl reinkarnacjach. Wtedy one stają się jak nas. A gdy nadejdzie czas na to, wszyscy zjednoczymy/złączymy się z naszego Ojca. W całej tej naszej działalności, podstawowy nasz napęd to miłość do wszystkich tych istot, którzy są naszymi mniejszymi braćmi.
- Przepraszam! – przerwała Nadia. – Sprawy które nam opowiadacie są naprawdę ciekawe i ważne, lecz przyznam się że dla mnie są bardzo oderwane. Chciałbym zadać wam bardziej konkretne pytanie.
- Nie trzeba przepraszać, a również zadawać swoich pytań. Chcecie wiedzieć czy między innymi swoimi zdolnościami nie posiadamy zdolności wmawiania z odległości, skoro nawet na waszej planety są ludzi posiadającymi tego uzdolnienia – uśmiechnięty powiedział Dante.
- To prawda że istnieje ono również na Ziemi. Prawdą jest jeszcze że posiada nim bardzo mało ludzi i zdolność ta przejawia się bardzo ograniczono. U nas jest to jedna z wielu zdolności, zdolność jaka jest niesamowicie rozwinięta, w ten sposób że może działać nawet na ogromne odległości wewnątrz galaktyki aż do krańcowe układy gwiezdne okręgu trzynastym, może być skierowana natychmiastowo, posiada wybiórczość, tzn. z ogromnej odległości przesłane przez nas wmówienie może trafić dokładnie jednostki do której zostało przesłane itd. W niektóre z przypadków do tego jest nam pomocny nasz „domowy gwiazdolot” o którego już wam wspomniałem i z którego was zapoznamy.
Z drugiej strony możemy odbierać uczuć i myśli każdej istoty, które dochodzą do nas prze te ogromne przestrzeni. Oczywiście posiadamy zdolności włączać i wyłączać tej naszej możliwości/uzdolnienie w odpowiedni dla nas moment, tzn. nie jesteśmy ciągle otwarci dla niosącymi się wzdłuż galaktyki miliardy razy miliardy obrazów myśli i uczucia, większa cześć z czego są obrazów cierpienia i zniszczenia. Nawet my, którzy w porównaniu do was ziemskimi ludźmi jesteśmy czymś w rodzaju bogowie, powinnyśmy ochraniać swój system nerwowy z długotrwałym i obciążającymi obrazów cierpienia i zniszczenia. Dlatego właśnie nasz Ojciec Ojców który stwarza ciągle żywe ludzkie istoty, dopóki jest ich niedużo na danej planety obdarza nimi elementarnej zdolności przyjmowania/odbioru i nadawania obrazów i wmawiania na odległości, żeby mogli oni ze sobą komunikować się przez odległych niezaludnionych terenów na ich planety, a gdy się namnożą na tyle ze zaczną zamieszkiwać w wioskach i w miastach, tzn. w bliskości fizycznej, to uzdolnienie jest zdejmowane z większości z ludźmi, ponieważ może stać się dla nich jak przeklęcie.
Rozumiem wasz sceptycyzm! – przerwał swoje opowiadanie Dante, spoglądając uśmiechnięty do Geo. – Jest to bardzo naturalnie ponieważ jesteście dzieckiem swojej społeczności.
- Nie rozumiem co chcecie powiedzieć! – powiedział Geo nie rozumiejąc.
- Ja tylko odpowiadam na waszej niewypowiedzianej wątpliwości czy rzeczywiście istnieje ten Ojciec Ojców, o którego już kilkakrotnie wspomniałem. W danej chwili raczej pomyśleliście: Jak może istnieć jakaś istota która może być obecna jednocześnie w całym Mega-wszechświecie?
- Tak? – zasmucony potwierdził Geo.
- Mogę wam odpowiedzieć tylko poprzez dwa porównania, pochodzące z waszej Ziemi, które nie wyczerpują istoty pytania, lecz są bardziej zbliżone do waszych pojęć – powiedział Dante.
- Pierwsze z nich to teoretyczne przewidzenie ze strony waszych ziemskich fizyków po połowie XX wieku o istnieniu cząsteczek zwane tachionami, której prędkość poruszania się równa się nieskończoności. A oznacza to że znajdują się one w każdej chwili w każdym punkcie wszechświata.
Drugie to myśl waszego chrześcijańskiego apostola Pawła: „W nim żyjemy, poruszamy się i istniejemy” (znaleźć fragment) A to oznacza właśnie że ten nasz Ojciec Ojców nie jest podobny do człowieka, nie jest ograniczony w czasie i w przestrzeni żeby miał potrzebę poruszania się jakimś sposobem w nimi, lecz jest czymś wyższym, coś w czym one się mieszczą, coś w czym one istnieją. Przejawia się on i jako Ojciec–Rozum i jako Matka-Miłość.
Dante znów przerwał i zwrócił się do Nadia:
Wam również jestem winien niektórych wyjaśnień odnośnie faktu że stosuje słowami „wmawianie na odległość” oraz „telepatia”. W istocie jest to to samo zjawisko. Zależy tylko jak się ono przejawia. Pod „wmawianie na odległość” mam na myśli aktywnej ingerencji danej jednostki. Pod „telepatia” mam na myśli pasywnej dla ziemskiego człowieka zdolności odbierać obrazów i myśli z odległości. Dla nas „bogów” z Centrum (galaktyki) te dwie zdolności są zjednoczone stosowalne w całej Galaktyki.
Miedzy innymi powinienem powiedzieć wam że u nas na Albigoy nie jest przyjęte zwracać się do pojedynczego człowieka na ‘wy’. Wszyscy my mówimy sobie na ‘ty’, tak jak mówią do siebie bracia i siostry. Jeśli nie macie nic przeciwko z wami też możemy sobie tak rozmawiać.
- Oczywiście! – powiedziała Nadia. Będzie nam bardzo przyjemnie.
Dante miał zamiar kontynuować z mówieniem, lecz jak zobaczył że Nadia skrycie zaczęła ziewać, powiedział:
Przepraszam że trochę się poniosłem w opowiadaniach. Zapomniałem że wciąż jesteście pod wpływem ziemskiego rytmu czuwania i odpoczywania. Dlatego życzę wam lekkiego snu!
Po tej pierwsze rozmowie przeprowadzono wielu inne. Jednak im więcej obcowali z Dante i Bea, ziemscy gości coraz bardzie byli zaskoczeni nimi. Poza ogromnej wiedzy której posiadali, poza zadziwiających ponadnaturalnych dla ziemskiego człowieka ich zdolności, oni obaj bili wyjątkowo weseli i uduchowieni, ciągle robili udane żarty i bardzo często zalewali się że śmiechu. Zrobiło to silne wrażenie Geo i Nadii.
Jeszcze większe było ich zdziwieniem gdy po rozpoczęciu obcowania z innymi mieszkańcami wielomilionowego miasta, stwierdzili że wesołość i silne poczucie humoru byli wspólnymi cechami albygoyczyków. Ci ludzie również dużo śpiewali.
- Tak! - powiedział raz Dante. – Jesteśmy wesołymi. I to bardzo. Oraz bardzo dużo śpiewamy. Jesteśmy wesołymi ponieważ jesteśmy szczęśliwymi, a jesteśmy szczęśliwymi ponieważ pracujemy dla wspólnego szczęścia. Im wyżej stoi tu człowiek, im wyżej jest w hierarchii, tym bardziej wesoły on się staje. A najbardziej wesoły i najbardziej szczęśliwy jest ze wszystkich żywych istot, jak my wierzymy, jest sam Ojciec Ojców, dlatego bo ciągle obdarza radością i szczęściem wszystkich.
- Widzę, - kontynuował on, że jeszcze nie zrozumieliście niektórych z żartów które z wami zrobiliśmy.
Geo i Nadia ze zdziwieniem spojrzeli na siebie:
Dante się uśmiechnął:
- Czy zapomnieliście historii z bocianem, z końmi, małpami? Skąd umieliby one wasz język tu w Centrum galaktyki? Ja byłem ten który mówił przez nich. W ten sposób czasami bardziej doskonali od nas Ojcowie i Wielcy Braci posługują się nami aby wyrazić swoje myśli i zalecenia.
Podczas innej rozmowie gdy Geo zapytał jak odmierzany jest czas na Albigoy, Dante odpowiedział:
- Jeden dzień na Albigoy trwa około 120 milionów ziemskich lat. Jedna noc trwa około 10 milionów ziemskich lat. Innymi słowami jedna doba trawa około 130 milionów lat ziemskich.
- A jak odnosicie wasze miary czasu z naszymi? – zapytał znów Geo.
- Bardzo prostym sposobem! – odpowiedział Dante. – Wiemy że wasze słonce okrąża wokół centrum Galaktyki, a więc wokół Albigoy w 180 milionów ziemskich lat. Ponieważ gwiazdy które są bliżej centrum galaktyki okrążają nim szybciej niż bardziej oddalonymi, to najbliższe gwiazdy potrzebują na to 130 milionów ziemskich lat. A oznacza to że każde z naszych trzynaście słońc wschodzi na wschodnim horyzoncie na każde 10 milionów ziemskich lat. Nasz dzień jest zatem 120 milionów ziemskich lat. Ponieważ nasze czarne słonce daje naszą noc, to trwa ona 10 milionów lat ziemskich lat – lub innymi słowami nasza doba trwa 130 milionów lat ziemskich[6].
- O długości dnia zrozumiałem was – powiedziała uśmiechnięta Nadia. – A ile ziemskich lat trwa wasz rok i co on stanowy?
- Nasz rok stanowy jedno okrążenie Albigoy razem z Galaktyką wokół centrum naszego lokalnego wszechświata „Anhira” lub „Nowego świata”.
- Oznacza to że wasz rok składa się z około 80 dobach! – powiedział Geo, który szybko przeliczył.
- Tak! – powiedział Dante. – Dokładniej siedemdziesiąt siedem.
- A ile trwać będzie istnienie naszego wszechświata?
- To nie jest wiadomo dokładnie. Podejrzewa się że będzie to około 45-50 albigoyskich lat. Powód nastąpienia jego końca jak i dokładny czas tego końca, wierzymy że będzie podany nam przez naszego Wielkiego Ojca, tak jak stało się to pod koniec „Minbary”. Dobrze rozumiemy jednak że powinnyśmy być przygotowany dla tego końca.
- Co to oznacza? Czy przygotować się do umierania? W takim razie jaki jest sens waszej nieśmiertelności, skoro będziecie zniszczeni na końca? – zapytała się Nadia.
- Pytanie jest całkiem na miejscu! – odpowiedział Dante.
Oto jak my rozumiemy jego odpowiedz. Tak samo jak was, wciąż nie zrozumieliśmy całkowicie absolutnego sensu życia. Jednak rozumiemy jaka powinna być zawartość naszego życia, jakie powinny być cele naszego życia które pomogą nam rozwijać się coraz bardziej. Wiemy, że życie w tym okresie istnienia danego wszechświata jest nam dany abyśmy nim przeżyli dobrze, tzn. wszyscy razem abyśmy weszli na wyższy stopniem w Boskiej ewolucji. A prawidłowo rozwijamy się wtedy gdy przyjmujemy za postawę naszego życia ogólnoludzka miłość, odbicie Boskiej Miłości która nas stwarza i podtrzymuje. Pod koniec istnienia każdego wszechświata, ci z nas którzy stanęli na wyższy poziom/stopniem są przesyłane do nowe, jeszcze lepsze wszechświaty. Inny którzy pozostali na tym samym stopniu na którym byli wcześniej, lub zeszli trochę niżej, są przesyłany do wszechświatów podobne do ich obecnego. Myślę że również będą przypadki beznadziejne, choć prawdopodobnie będą one bardzo rzadkie, gdy ci którzy z własnej winy upadli tak nisko że zeszli nawet niżej niż pierwszy poziom Boskiej ewolucji, pozostaną oni w umierającego wszechświata i umrą/znikną razem z nią. Pytanie to jest jednak bardzo złożone i ja nie mogę wam udzielić dokładnej odpowiedzi.
- A ja myślałam sobie że wiecie absolutnie wszystko, - powiedziała zamyślona Nadia.
- Ha, ha! – zaśmiał się Dante. – Jeszcze wcześniej powiedziałem wam że nie wszystko jest nam znane. I jest to bardzo zrozumiale. Dla was jesteśmy bogami, lecz dla wyższych od nas my wciąż jesteśmy ludźmi.
Rozmowy pomiędzy Dante, bea, Geo i Nadia stali się niezliczone. Ziemski ludzi ciągłe nauczali coraz to nowe rzeczy. Musieli ich zapisywać. Na papierze, na taśmie magnetofonowej, błonach filmowych i kinematograficznych, na wszystkim co można było zapisywać.
Rozmawiali nie tylko z Dante i Bea. Wkrótce zaczęli chodzić razem z nimi lub nawet samodzielnie po ulicach i placach Agarty, wielomilionowej stolicy Albigoy. Zaczęli odwiedzać sklepach, zakładach, instytutach, szkołach, uniwersytetach, akademiach, domach wakacyjnych, ogrodach, rzekach, jeziorach, i pobliskich gór.
Raz poszli do młodzieżowym instytutem. Pośród wieku ciekawych rzeczy dowiedzieli się tam, że młodzieńcy/chłopcy i dziewczyny Albogoy dojrzewają fizycznie gdy ukończą sto Albigoyskich dobach. Okres miłosny utworzonej po tym wieku młodej pary trwa tylko sto dobach. Po tym oni stają się bezpłciowy.
Ciąża młodych kobiet również trwa stu dobach. Nowo urodzeni mieszkańcy planety mieszkają u swoich rodziców tylko dziesięć dobach. Od jedenastej do czterdziestej doby mieszkają oni w miasteczek-przedszkolach, przy czym każdego dnia spędzają w innego miasteczka. W ten sposób do osiągnięcia wieku 40 dni oni przechodzą przez 30 różnych miasteczek, gdzie zabawy i zajęcia stają się coraz bardziej złożonymi.
Od czterdziestej pierwszej do siedemdziesiątej doby oni mieszkają i uczą się w młodzieżowych miasteczek–szkołach.
Od siedemdziesiątej pierwszej do setnej doby mieszkają i studiują w uniwersyteckich miasteczek-parków.
Nowo utworzonej pary przydzielane jest samodzielne wygodne mieszkanie. Bloki jako mieszkalne budynki tam nie ma.
Małżeństwo nie jest obowiązkowe. Są młodzieży których okres płciowej dojrzałości przemija bez wstąpienia w małżeństwie.
Po ukończenia uniwersytetu zaczynają się specjalizacje, co do których nie ma żadnych ograniczeń. Z powodu nieskończenie długiego czasu jakim dysponują mieszkańcy Albigoy, stają się oni prawdziwe encyklopedystami. Każdy jeden z nich jest jednocześnie lekarz, chirurg, fizyk, matematyk, astronom, i kosmonautę. Poza wyjątkowo bogatej i wszechstronnej kultury każdy albigoycem posiada jedną lub więcej wąskie specjalizacje. Poza tej czysto fizycznej wiedzy oni podążają również ścieżki wewnętrznego doskonalenia swojego charakteru i duszę, który prowadzi ich do ubóstwianie. To oczywiście nie następuje szybko i nie jest osiągane jednocześnie przez wszystkich. Ważnej roli tu grają osobiste cechy poszczególnej jednostki.
Podstawowy cel każdego albigoyca jest życiem dla Całości. Realizacja tego celu niesie niesie wieczne i realne szczęście jednostki i zespołowi. Całość w bardziej wąskim znaczeniu tego słowa jest zbiorem wszystkich żywych istot e Galaktyce, a w szerszym znaczeniu – wszystko żywe w Mega-wszechświecie, nasączony/ogarnięty/zawierający obecnością Ojca Ojców.
Wszystko na Albigou jest własność społeczna. Każdy otrzymuje to co jest mu potrzebne, a pracuje to o czym jest przygotowanym według swoje zdolności.
Status społeczny poszczególnego człowieka jest określany na podstawie jego osobiste cechy i trudem przez niego dokonywanym dla Całości. Żadne ograniczenia nie istnieją dla nikogo. Ograniczenia może zrobić każdy sam za siebie. Jeśli jednak żyje w zgodzie z podstawowych praw społecznego morału, który brzmi że wszystko powinno być napędzane przez Miłości, Mądrości i Prawdy, każdy mieszkaniec Albigoy rozwija się coraz bardziej fizycznie, intelektualnie i duchowo, staje się coraz bardziej godny przyjścia do wyższymi kosmicznymi duchowymi obszarami.


Część 5
Gdzie są dzieci?

Pewnego razu Nadia i Geo zechcieli zobaczyć jak dzieci mieszkają i ich miasteczek, więc poszli do jednego z nich (miasto). Piękne niezbyt wielkie domy były rozproszone wśród pięknym lesie w którym była rzeka, jezioro i ładne/piękne zielone łąki. W pobliży były też niskie góry.
Tam dowiedzieli się że dzieci że dzieci czasami nocują w domach lecz częściej nocują na otwartej przestrzeni na małych platformach lub małych kolibkach zbudowanych wśród gałęzi drzew.
Zwiedzają wszędzie, ziemscy ludzie widzieli jak dzieci bawią się wśród niezliczonych pstrych/kolorowych kwiatów, jak oddychają ich subtelny aromat, jak karmią się nektarem kwiatów oraz miodem z niezliczonych pytach umieszczonych na gałęzi drzew i zwisających aż do ziemi, napełniane ciągle/(na okrągło) przez spokojnych/łagodnych pszczół bez żądła. Miodu było tak dużo że wysypywał/wysypywał/wysuwał się z pytami i gromadził się na ogromnych stosach na pod nimi razem z woskiem. Mimo że nie było tam zimy, pszczoły ciągle zbierali miodu. Pyty oraz stosy miodu i wosku pod nimi przypominali stalaktyty i stalagmity w jakiejś jaskini. Powietrze było napełnione zmieszanym aromatem miodu i kwiatami.
Dzieci pod opiece wychowawczyniach i wychowawców bawili się w różnymi zabawami, jeździli na plecach różnymi domowymi i oswojonymi dzikimi zwierzętami, wspinali się na różnie skonstruowanych bezpiecznych konstrukcjach do zabawy, latali w powietrza urządzeniami/aparatami latającymi które mili kształt jak ptaki, koniki wodne, wielkie motyle. Śpiewali razem s ptakami, gdy te ostatnie przychodzili na stada do nimi i ścigali się lataniem, wznosząc się do góry do błękitnego nieba, opadając/(opuszczając się) w dół ku błyszczącej powierzchni spokojnych jezior, latając pomiędzy gałęziami drzew obsypanymi dojrzałymi owocami lub tańcząc fantastycznego walcu (taniec klasyczny) w powietrza pod taktem ptasich pieśni.
W jeziorach albo pływali, albo ścigali się trzymając się ogonami wielkich złotych ryb. Kolo brzegu pobliskiego morza jeździli na plecy zwinnych delfinach i potężnych wielorybach, a czasami łapali się za ogonach wielkich latających ryb i wznosili się razem z nimi w powietrza.
Dopiero teraz Nadia i Geo zrozumieli, że albigoycy posiadają oskrzele i płuca, że bez żadnego dla nich niebezpieczeństwa mogą schodzić aż do dna morza, że mogą wyskoczyć szybko na powierzchni wody nie cierpiąc Kesonowej choroby[7]. Wszędzie wśród morza było widać pływających wysp. Były tez podwodne miasta, pływające lub zakotwiczone na różne głębokości w różnych warstwach wodnych, lub zbudowane na samym dnie.
Od czasu do czasu z błękitnego lazuru nieskończonego nieba dochodzili zadziwiające pieśni wykonane przez zmieszane dziecięce i ptasie chóry.
Nadia oglądała i słuchała. Słuchała i oglądała… Nie mogła się napatrzyć i nasłuchać. Ona tylko zaciskała dłoń Geo, który również nie mógł się zasycić piękna dziecięcego światu i powtarzał:
- Ładnie! Pięknie! Cudowne!...
Innego razu poszli do innego dziecięcego miasteczka. Mieściło się ono kolo wielkiego ogrodu zoologicznego. Tam zastali dzieci które byli wewnątrz i się bawili różnorodnymi oswojonymi już dzikimi zwierzętami, większość z których były zupełnie nieznane dla ziemskimi ludźmi.
Jedyne miejsce gdzie nie wpuszczali dziećmi był sektor w którym trzymano przedhistoryczne drapieżne zwierzęta. Współczesne drapieżniki już nie istnieli ani na lądzie ani w morzach.
Potem trzeci i czwarty,… wiele razy Nadia i Geo zwiedzali dziecięce miasteczka które były różnie zbudowane i ulokowane w różnymi bajecznymi i zdrowymi miejscowościami.
W jedno z nich Nadia i Geo zwrócili uwagę latającym urządzeniom dziećmi. Niektóre z nich podobne byli do parasolu, zrobione z metalowym patykiem na którego góra w postaci kola dookoła patyka byli przyczepione cienkie metalowe patyki, a na nimi była naciągnięta cienka materia o błyszczącym jaskrawym kolorze. Na dolnym końcem patyka było coś podobnego do krzesła pod którym znajdowali się cztery nogi na których opierała się konstrukcja parasolu, wyprostowaną do góry.
Zanim polecą, dzieci brali z pewnego miejsca jakieś malutkie wkładki/rureczki wielkie jak papierosa, otwierali bocznego otworu znajdującego się dokładnie nad siedzeniem, wpychali wewnątrz wkładki i zamykali z powrotem. A potem wsiadali i odlatywały płynnie/powoli do góry, regulując prędkości (na życzenie)/(tak jak chcą). Lot był nie hałaśliwy, lecz nie bez dźwięku. Podczas lotu dzieci, ich parasole robili ładne dźwięki, a czasami nawet grali ładne melodie. Czasami dzieci zebrane w grupach latały jako stada kolorowych/pstrych ptaków i grały cale symfonie swoimi parasolami. Zaczarowane tej muzyki nawet ptaki podążali tymi dziecięcymi filharmoniami, śpiewali i grali razem z nimi, wyśpiewywali się i nagrywali się z nimi (jak na konkurs!). Tak dzieci lecieli, wznosili/nieśli się wśród przestrzeni, raz jako jaskółki, raz jako świetliki, raz jako dmuchawce schodzące bardzo powoli ku ziemi, bowiem przy zejściu/schodzeniu ich parasole się otwierały jak spadochrony.
- Jaki jest silnik/napęd tego urządzenia? – zapytał Geo jeden z ojców który pomagał dzieciom.
- Oto nim! – odpowiedział młody ojciec podając Geowi jeden z ‘papierosów’, które były pozbierane w jednym miejscu na łące.
Geo wziął jej, popatrzył lecz nic nie zrozumiał z zewnętrznego wyglądu, i spojrzał pytająco do młodego ojca.
- Jest to kapsuła - odpowiedział młodzież – która od wewnątrz jest podzielona w dwóch części poprzez ścianką, na której w środku jest malutki otwór. W górnej części kapsuły jest cieć a w dolnej substancja przypominająca kurzu. Gdy kapsuła jest umieszczona w rurce latającym ‘parasolem’, dziecko wciska jeden z przycisków sterowania i wtedy z górnej komory przez małego otworu przechodzi mała kropelka, która łącząc się z substancji kurzo podobnej wytwarza gazem aromatycznym o bardzo dużym stężeniu. W dolnej części kapsuły istnieje otwór, który podczas otwarcie nakierowuje strumień gazu do dolnej części rury. Jest tam diuza/wylot poprzez zmiany średnicy której zmieniana jest prędkość lotu. Na zakończeniach czterech podstaw parasolu również są duża/wylot poprzez którymi zmienia się kierunek lotu. Zejście na ziemi staje się powoli poprzez rozsuwania naciągniętej na patykach materia. Paliwo znajdujące się kapsułce wystarczy na jednego niewielkiego lotu.
Tak! – powiedział Geo zamyślony. – Nieskomplikowane i mądre. A jak dzieci grają?
- To jest również bardzo proste – odpowiedział uśmiechnięty młodzież. Rura ‘parasolu’ poza innymi funkcjami, spełnia również rola duchowego/dmuchanego instrumentu. Niektóre z nich są fletami, inne fagotami, trzecie fligorni itd.
- Jak to działa? – zapytał zadziwiony Geo.
- Z jednej strony bierze się to z kształtu rury, a s innej – s powodu działania tego samego eksplozyjnego aromatycznego gazu, który przechodząc przez różnymi dziurkami umieszczonymi wzdłuż rury, posiadającej klapków (przyciskach klarnetu!), wytwarza dźwięki o określonych tonach muzycznych. Ponieważ wytwarzaniem gazu i jego wydalaniem są bezszumne, tylko tony muzyczne są słyszalne. Najpierw dziczy uczą się grać w specjalnej szkoły muzycznej. Ponieważ są różne takie latające instrumenty muzyczne, dzieci mogą tworzyć prawdziwe duchowe filharmonie.
- Ciekawe! – powiedział Geo. Wygląda na to że…
- Co, o czym myślisz? – zapytała się Nadia.
- Wygląda na to że przez tych latających parasoli, którymi kiedyś kosmonauty z Albigoy latali nad Ziemi, schodząc z gwiazdolotów lub wznosząc się do nimi, stworzył się myt o wróżkach latających na miotłach.
Jak porozmawiali dalej z młodym ojcem, Geo i Nadia dowiedzieli się że dla krótszych odległości kapsuły są wypełnione gotowym silnie stężonym gazem. A przez to że w rurce można postawić kapsuły o różnych długościach, to odległość lotu zależna jest od długości kapsuły.
Wszystkie ‘parasole’ dysponują anty grawitacyjnymi urządzeniami i specjalnymi bezpiecznikami, zabezpieczające przez wyrzucanymi strumieniami, z innymi ‘parasolami’ latającymi za lub pod pojazdu. Są one jednak archaicznym modelem. Pozostałe ze starożytnych czasów. Istnieją też inne, znacznie bardziej doskonałe modele w kształcie kuli, walca, ‘talerza’, które posiadają inne bezpieczne i całkiem nieznane na Ziemi napędów.
Raz Nadia i Geo bili obecny na zabawy dziećmi z ich przyrządów latających w miasteczkiem zabaw. Było to przygotowanie dla festiwalu dziecka, który miał się wkrótce odbyć.
Zaledwie doszli do miasteczka i już zabrzmieli uroczyste fanfary i z zielonej łąki do lazurowego nieba gwałtownie zabłysnął strumień różnokolorowych promieni, który wzniósł się bardzo wysoko nad łąki i potem poszerzył się na bok, a poszczególne kolorowe promienie zagięli się w postaci tęczach i pozostali w kształcie ogromnego bukietu zaczarowanych ładnych/pstrych kwiatów. Pozostali tak przez pewien czas, a potem zerwali się z bukietu i polecieli jak deszcz kwiatów w dół ku ziemi.
Tak jedna za drugą układali się zabawy latającymi dzieci. Gry poprzez które na niebie kreślili się szybko jedną za drugą niezwykle ładne figury i obrazy nasycone pięknymi barwami. Trwało to długo.
Oto na niebie unosił się dumnym pawiem z małą złotą grzywką na swojej zielonej głowie, czerwonym dziobem i szeroko otwartym/poszerzonym złoto zielonym ogonem (piórami) obsypany mnóstwem jaskrawo czerwonymi oczkami. Po tym poleciało uszeregowane stado pięknymi żurawiami. Potem rozkwitły delikatne róży, żółte motyle zatrzepotali skrzydłami w takcie walcu, latające jajo się otworzyło/popękało i od niego wyszło mnóstwo ptaków. Czerwone, zielone, granatowe, pstre, błyszczące i świecące/jaśniejące jako kamieni szlachetne. Jako ostatnie z jajka wyleciały stado rajskich ptaków, które zabłyszczały pod promieniami słońca rozwiewając za sobą swoje długimi ognisto-zielonymi ogonami, podobnymi do żywymi płomieniami…
Długo się bawili na/w niebie latające dzieci a pod koniec zebrali się razem w postaci ogromnej kuli, która później osiągnęła kształtu tęczy, jakiej można zobaczyć w niebie po letnim deszczu. Tylko (że) ta była bardziej jaskrawa, piękniejsza. Ona łatała, tańczyła… Tańczyła jakimś czarodziejskim rytmem, któremu towarzyszyła niebiańska muzyka… Muzyka niebiańskimi dziećmi.
Cisza. I gwałtownie z nieruchomej kuli zaczął dochodzić jakiś slaby dźwięk, z początku nie do rozróżnienia i stopniowo mocniejszy.
Jakby rój/stado pszczół zbliżało się do nas! – powiedziała Nadia.
Tak! Zobacz co się dzieje! – krzyknął wzruszony Geo.
I rzeczywiście na górze w niebie zaczęło się dziać coś co ziemscy ludzi nigdy nie mogli sobie wyobrazić.
Razem z głośniejszym dźwiękiem przypominający brzęczenie latającego roju pszczół, nieruchoma (do wtedy)/(tego czasu) czarna kula gwałtownie jakby (wy)eksplodowała, błysnęła oślepiająco i we wszystkich stron błyskawiczne poleciały promienie, dużo złotych promieni, które później zaczęli powoli kręcić się wokół swojego centrum, gdzie chwilę temu znajdowała się nieruchoma kula. Obracanie to powoli zaczęło zwiększać swojej prędkości, aż wreszcie ona bardzo wzrosła. Wciągnięte przez/w tego wirowania, które było najszybsze w środka, promienie które nie mogli obracać się z podobnej prędkości się zakręcili i stali się trzynastoma zakręconymi spiralami.
Jednocześnie z kształtowaniem obrazu powstania naszej galaktyki, pierwotnie słaby dźwięk przypominający brzęczenia roju pszczół zaczął się zwiększać i z niego można było usłyszeć dokładnie określone tony, które z początku byli gwałtowne, przerywające dźwięku dysonanse, a potem stali się harmonijne. Też harmonia ta z początku podobna była do harmonijnego grania dziecięcej karuzeli, lecz później niezauważalnie przekształciła się w melodii, w symfonii, w cudownej niepowtarzalnej, niebiańskiej symfonii.
Długo obracała się galaktyka na błękitnym niebie. Długo brzmiała na niebie cudowna harmonia niebiańskiej symfonii.
Potem z nieba zaczął padać deszcz z jasnych gwiazd, deszcz złożony ze spadochrony albygoyskich dzieci.
Innym razem gdy znów byli jednym z dziecięcych miasteczek razem z Bea, Nadia zauważyła że dzieci zwracali się do swoje wychowawczynie i wychowawcy imionami ‘mama’ i ‘ojcie’.
- Bardzo ładnie że wpadliście na to nauczać dzieci aby tak mówili. U nas na ziemi do wychowawcami mówią ‘proszę pani’ – powiedziała Nadia.
- Ależ to są młodzi rodziciele dzieci. Tylko że rodzicieli ci pomagają nie w miasteczek gdzie znajdują się ich dzieci, lecz w innych. Tym sposobem młodzi rodzice przyzwyczajają się patrzyć na wszystkie dzieci jako na swoje własne, a dzieci przyzwyczajają się patrzyć na wszyscy rodzicie jako na własnymi – odpowiedziała Bea.
Geo i Nadia zrobiło wrażenie że mieszkańcy Albogoy nigdy nie kładli się spać. Niby było czarne słońce które przynosiło/(odpowiadało za) nocy, lecz czas jakby nie płynął. Na niebie dalej świecili oba słońca, żółte i pomarańczowe, które kosmonauci zastali przy swoim przyjazdu na Albogoy. Ziemskim ludziom się chciało spać zgodnie z ziemskim rytmem dobowy i oni tak często musieli się kłaść spać że robiło im się aż głupio/wstydliwie. Spać po środku jasnego dnia, gdy inny ludzi wokół nich byli zajęci swoimi sprawami.
Nie było w tym nic dziwnego. Przecież jedna albygoyska godzina równał się miliona ziemskich lat!
Czas leciał powoli dla ziemskich mieszkańców na Albigoy. Stopniowo jednak sen zaczął ich odwiedzać coraz rzadziej. Ich chodzeniem również zaczęło być odczuwane coraz lżejsze, aż wreszcie na każdym kroku zaczęli robić wielkimi skokami. Zaczęło ich to nawet martwić.
Dante który do tamtej chwili z lekkim uśmiechem obserwował ich chodzeniem im powiedział:
- Myślę że już czas abyście odstawili butów i kostiumach anty grawitacyjnych. Już dostosowaliście się do grawitacji na Albigoy.
I rzeczywiście, gdy zdjęli specjalnych albogoyskich ubraniach i butach oraz założyli ziemskimi, Geo i Nadia z radością stwierdzili że mogą poruszać się swobodnie.
Czas na Albogoy leciał powoli, tak powoli że gdyby mierzono nim ziemskimi miarami Geo i Nadia dawno temu powinny byli już być martwy/umarli. Z nimi stawało się coś dziwnego. Zachodzili jakieś zmiany, nawet zewnętrznie.
Raz po tym jak długo krążyli/chodzili/łazili po nieskończonych budynkach publicznych, galeriach z obrazami, obszernych parków, dziecięcych miasteczek i innych instytucjach stolicy Albogoy – Agarty – Geo i Nadia poszli na spacer do pobliskiej góry.
Pozostawili swój mały samolot w nizinie przed górą i długo spacerowali po zadnich ścieżek, kolo licznych błękitnych jeziorach, silnych strumykach i zawrotnych wodospadów, aż wreszcie doszli do jednego ze szczytów gdzie usiedli sobie odpocząć.
Widok jaki się otwierał stamtąd był czarujący/fascynujący. Szeregi/łańcuchy gór (nazwa dla połączone góry), szerokie niziny, nieskończone równiny. Tu i tam miasteczka – małe i duże. Miasta pełne ludźmi – podobnymi do aniołów, do bogów.
Trzymając się za rękach Geo i Nadia zanurzyli się w rozmyślaniach. Jak cudownie/świetnie wydarzyło stało się trafili do tym cudownym światem.
Popchniętych jakby tym samym uczuciem obaj jednocześnie wstali, zamknęli oczy i przemówili cicho:
Dziękujemy ci Ojcze! Dziękujemy za wszystko co stworzyłeś, dziękujemy ci za bezgranicznej miłości.
I wtedy jakby w odpowiedz na ich serdecznej wdzięczności w miejsca gdzie stali wybuchł/buchnął wysoki, potężny biały płomień, który objął ich w całości, przenikał w ich ciałach, wypełnił ich płuc i sercach, i wylał się poza nimi. Płomień ten wibrował/(nazwa dla podskakiwaniu płomienia), płonął lecz ich nie spalał. Wnosił w nimi radość, szczęścia i błogości. Nieopisanej/nieporównanej błogości!
Jakby otworzył się ich wewnętrzny wzrok i obaj w jednej chwili ujrzeli całego wszechświata i zlali się z nim.
Zabrzmiał wtedy cichy głos, głos delikatniejszy i subtelniejszy niż głosu troskliwej matki:
- Bądźcie błogosławione, mile dzieci! Bądźcie błogosławione. Wielka przyszłość na was czeka! Radujcie się! Radujcie się i nieście tej radości wszystkim.
Gdy otwarli oczy i spojrzeli na siebie Geo i Nadia zauważyli że z ich ciał wydostawało się silne/potężne, jasne światło.
Tak obaj ziemscy ludzi (nowo narodzili się)/(narodzili się na nowo) i ruszyli na drodze nieśmiertelności.
A gdy upłynęła jedna albygoyska minuta od ich przybyciem do tego światu radości, minuta równająca się 10000 ziemskich lat, w chwili w której na wschodzie wschodziło nowe zielonożółte słonce, Nadia stała się matką niebiańskiego dziecka.



[1] Maelstrom – niebezpieczny wir wody w oceanie Atlantyckim
[2] Sekwoje – ogromne iglaste drzewa żyjące do 5000 lat
[3] Albigoya – państwo wszechświatowego bractwa
[4] Efekt Dopplera – przesunięcie widma świetlnego w kierunku czerwonego koloru, wtedy gdy dana gwiazda lub galaktyka oddalają się od Ziemi.
[5] Patrz „Boska komedia”
[6] Podane miary czasu nie są całkiem fantastyczne, gdyż bazują one na czasu obrotu Układzie Słonecznym wokół centrum Galaktyki wynoszący ok. 200 milionów lat
[7] Kesonowa choroba, też choroba dekompresyjna – niebezpieczna choroba do której dochodzi się gdy szybko się wychodzi z głębokości morza do jego powierzchni. Bierze się ona z poszerzania się azotu zawartego w krwi, na wskutek szybkiej zmiany ciśnienia. Ewentualnie z PWN: kesonowa choroba, choroba dekompresyjna, med. choroba zaw.. nurków i robotników kesonowych; zespół objawów występujących przy zbyt szybkim powrocie z wysokiego ciśn. do atmosfery; powstawanie we krwi i tkance tłuszczowej pęcherzyków gazu (gł. azotu) tworzących zatory w drobnych naczyniach krwionośnych

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witam was kochani, Jam Jest Kryon

  Witam was kochani, Jam Jest Kryon ze służby magnetycznej. Wsłuchajcie się w szelest wiatru i szum morza. Te rzeczy powinny was napełnić ...